Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Australian Pink Floyd Show - podróż nostalgiczna

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Radosław Zawadzki
Półtorej godziny przed występem australijskiego cover bandu pod Torwarem wciąż krążyły dziesiątki zainteresowanych odkupieniem biletów melomanów. Miało się wrażenie, że duża część Warszawy porzuciła spokój domu dla tego muzycznego doznania.

Kontrowersyjny pomysł zarobienia milionów na idealnym podrabianiu czyjejś muzyki mógłby zniechęcać zatwardziałych fanów do wzięcia udziału we wczorajszym koncercie w Warszawie. Z drugiej strony, pomyślmy tylko, jak starym i szeroko akceptowanym zawodem jest "kopista". No właśnie, więc dlaczego by w sferze muzyki nie pozwolić na dozę wtórności, mając jednocześnie świadomość, że jest to kopia próby niezwykle wysokiej.

Średnia wieku uczestników wczorajszego koncertu była poza tym zachwycająca - znacznie przerosła ona standardowe 20 kilka lat, bo sala pełna niemalże po brzegi w dużej mierze skupiła dojrzałe osoby, takie z dorosłymi już dziećmi albo wnukami, które przyszły powspominać czasy swojej młodości. Ci, którym dane było przeżywać świetność Pink Floyd namacalnie, osobiście, i ci zarazem, którym nie będzie już pewnie dane zobaczyć zespołu na żywo. Skoro tak, to chyba jednak warto dać się porwać wirowi wspomnień, który wytworzył australijski zespół tej nocy.

Moim zdaniem jest kilka atutów, którymi bardzo swobodnie i z dużym sukcesem posługują się Aussie Pink Floyd. Są przede wszystkim fenomenalnie, naprawdę fenomenalnie przećwiczeni w oddawaniu brzmień, w instrumentalnej ekspresji ducha Pink Floyd. To nie tylko dosłowne przenoszenie dźwięków, wyczucie misterium każdego z utworów tego zespołu, ukazywanie z niezwykłą pieczołowitością każdej z linii basu, każdego brzęku werbla i akcentu klawisza. To też swoboda interpretacyjna, która objawiała się w wizualizacjach, dużo dosłownych nawiązań do sadystycznych, grubych żon (nota bene ciekawe jak rodzice młodocianych, z którymi przyszli, wytłumaczyli im niektóre z kontrowersyjnych scen wyświetlanych na ekranie) czy dzieciaków przepuszczanych przez maszynkę do mięsa, ale i abstrakcyjnych, pięknych, artystycznych wizualizacji.

Wreszcie, to perfekcja, której po rockowych zespołach na próżno się spodziewać - koncert zagrany zgodnie z czasem, idealnie niemalże co do minuty, z przepiękną świetlną oprawą, która podkreślała najistotniejsze w danych momentach elementy kompozycji. Kiedy padała na gitarzystę, to słychać było jednocześnie kunsztowną solówkę, kiedy z ciemności sceny wyrywała tylko jedną z wokalistek, to akurat one popisywały się wokalizami godnymi najlepszych momentów "The Dark Side of the Moon".

Spisali się też niezwykle nagłośnieniowcy, wypracowując taką jakość
nagłośnienia, o której zazwyczaj nie marzy się idąc na koncert (choć marzyć się powinno). Fenomenalna selekcja, wyeksplorowanie wszelkich zalet stereofonii i przecudnie uwzględnione różne wstawki dźwiękowe, w postaci huku helikoptera czy brzęczenia muchy, brzmiały żywo i przekonująco, dając zarówno piękny efekt pojedynczego instrumentu, jak i harmonijnie brzmiącą całość.

Dobór utworów nie mógł zawieść - było trochę mniej i trochę bardzo kanonicznych utworów, zdarzyły się buntownicze i eksperymentalne rzeczy w rodzaju "The Fletcher Memorial Home" czy "Pigs", oraz klasyki, absolutne utwory wszech czasów - "Time", "Comfortably Numb" czy "Wish You Were Here". I tak biorąc pod uwagę wszystkie niewątpliwe atuty techniczne i artystyczne tego wieczora, muszę przyznać cienia wątpliwości - Aussie Pink Floyd zgotowali nam najpiękniejszą nostalgiczną podróż, jaką mogłabym sobie wyobrazić.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto