Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ballada o Januszku - pechowcu

Andrzej Nowak
Andrzej Nowak
“Zacząłem już nawet wierzyć, że tak musi być, że to na mnie padło niczym zrządzenie losu. Nawet koledzy prywatnie zaczęli uważać mnie za pechowca, nieudacznika i woleli tak na wszelki wypadek nie zadawać się ze mną” – opowiada pechowy Januszek.

Z za drzwi gabinetu dentystycznego dobiega stłumiony ale wyraźny pomruk pracującej szybkoobrotowej wiertarki. Ten dźwięk nawet najbardziej odważnych zawsze przyprawia o szybsze bicie serca. Siedząc w poczekalni, człowiek stara się uciec przynajmniej myślami w inne, bardziej przyjemne miejsca. Niektórzy z „towarzyszy niedoli” starają się nawiązać rozmowę, byle choć przez chwilę nie myśleć o tym, co ich za chwilę będzie ich czekać.

Obok mnie siedzi młody żołnierz. Wpatruje się w żółto pomalowaną ścianę korytarza. Nagle niespodziewanie odwraca wzrok i zwraca się do mnie jakby od niechcenia.
– Przepraszam, która godzina – pyta chyba tylko po to, żeby nawiązać kontakt, bo na korytarzu poczekalni wisi olbrzymi zegar. Odpowiadam mu bez sprawdzania, bo sam raz po raz kontroluję czas.
– Wie pan – zaczyna nagle opowiadać jakby bał się zerwać nić porozumienia – ja do wojska to poszedłem chętnie, nie migałem się jak moi koledzy, ja chciałem iść do woja, bo zawsze uważałem to za męską przygodę, a poza tym mój ojciec zawsze powtarzał, że chłopak bez wojska nic nie znaczy. Wie pan ja nawet chciałem iść do komandosów, ale na komisji to powiedzieli, że się nie nadaję, bo jestem za słaby, a że jestem niewielki, to dali mnie do czołgów. Wydawało mi się, że też dobrze trafiłem, bo czołgista lepszy jak piechur. Powiem nawet, że byłem zadowolony. Już myślałem, że służba będzie ciekawa, ale po czasie okazało się, że ja chyba mam pecha, bo czego się nie chwyciłem zawsze wychodziło nie tak jak trzeba. Już nie wspomnę, że przełożeni to się na mnie uwzięli i jeżeli coś działo się źle, to zawsze winny byłem ja.

A wszystko zaczęło się od tego, gdy starszym kolegom którejś nocy zaczęło doskwierać pragnienie. Dali mi wyraźnie do zrozumienia, że jeżeli chcę, aby uznawali mnie za równego, to muszę się wykazać. Nie, żadnej tam fali, żadnego gnębienia nawet forsę dali. Oni, jak mówili, są już za starzy żeby biegać po nocy. Oczywiście rozumiałem to doskonale. No wie pan, dziura w płocie, parę kroków do nocnego sklepu i z powrotem to, tak mi się przynajmniej wydawało, żadna fatyga. Parę chwil i zaraz będę. No a jak się wykażę, to starsi będą inaczej mnie traktowali. Postarałem się jak mogłem najszybciej. Kiedy dumny i blady wchodziłem na korytarz kompanii trzymając w rękach dwie flaszki czułem się już prawie jak “stary”. Prawie chciałem krzyknąć, że już jestem, lecz radość utknęła w gardle, bo przy stoliku służby siedział oficer dyżurny, który właśnie przyszedł na kontrolę. Co było dalej, łatwo się domyślić. Oczywiście wziąłem wszystko na siebie, dostałem „działkę”, ale koledzy miast wdzięczności mieli pretensje, że przeze mnie stracili dwie flaszki. Wie pan, ja to prawie w ogóle nie piję, nawet mi to specjalnie nie smakuje, chciałem tylko tak dla fasonu, żeby o mnie nie mówili, że jestem baba.

Postanowiłem więc jak najszybciej zrehabilitować się w oczach kolegów. Pan wie, jak się jest w jakiejś grupie, to człowiek nie chce odstawać. Za kilka dni wyjechaliśmy na poligon. Na poligonie – wiadomo - płotów nie ma, a do wioski niedaleko, ryzyko więc prawie żadne. Nawet za swoje kupiłem, że niby za tamte stracone. Wszystko poszło gładko bez problemów. Jednak moja głowa okazała się za słaba. Jakby tego było mało, nabrałem takiej jakieś dziwnej energii i zacząłem się przechwalać, że w pół godziny wygrabię cały rejon zakwaterowania z „grabiami w d...”. Sposób ten polega na tym, że grabie są przywiązane w miejscu gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, a sprzątający ciągnie ja za sobą. Zakład został przyjęty więc z ogromną ochotą, bo doping działał skutecznie, wziąłem się do grabienia. W swej naiwności myślałem nawet, że zapunktuję u szefa kompani, co też się i stało. Szef jednak opacznie odczytał chyba moje intencje, bo nie dość, że zrobił mi dziką awanturę to kazał, aby mój bezpośredni przełożony przedstawił mnie do raportu. Znów dostałem „działkę” i to znacznie większą. Jej jednak nie grabiłem, to ona grabiła mnie pozbawiając wielu przywilejów.

Postanowiłem wtedy się poprawić, bo zauważyłem, że przełożeni baczniej zaczęli mi się przyglądać. Jednak pech przyczepił się do mnie niczym rzep psiego ogona. Już za kilka dni podczas strzelania, kiedy postanowiłem wykazać się w trakcie szkolenia ogniowego, dowódcy plutonu nie spodobał się mój pomysł, aby nosić pod pachami po dwa naboje do armaty. Powiem tylko, że taki sposób jest kategorycznie zabroniony i niezwykle niebezpieczny. A ja miałem zamiar tylko przyspieszyć czas załadunku, bo chciałem się wykazać skróceniem norm. Co ja się wtedy nasłuchałem, nawet cytować nie będę. Powiem tylko, że określenie - idiota - należało do najłagodniejszych. A ja przecież chciałem jak najlepiej. Potem posypało się już jak z rogu obfitości. Czego tam nie było, starczyło by na kilku ludzi przez całe życie. Nawet drobne sprawy udawało mi się skutecznie popsuć. Zawziąłem się jednak i każda kolejna porażka wyzwalała we mnie jeszcze większą chęć poprawy i udowodnienia, że jestem dobrym żołnierzem. Jednak fatum, które nade mną zawisło skutecznie krzyżowało moje dobre chęci. Nałapałem sporo kar i uwag. Zacząłem już nawet wierzyć, że tak musi być, że to na mnie padło niczym zrządzenie losu. Nawet koledzy prywatnie zaczęli uważać mnie za pechowca, nieudacznika i woleli tak na wszelki wypadek nie zadawać się ze mną.

Wie pan, to bardzo ciężko, bo człowiek czuje się jak zadżumiony. Doszło nawet do tego, że przełożeni tak ustawiali szkolenie i obowiązki, by nie dawać mi prawie żadnych zadań. Woleli unikać kłopotów. Nawet na służbę wystawiano mnie w ostateczności. Koledzy, z którymi miałem ją trzymać też bronili się przede mną rękami i nogami.
Powoli nauczyłem się z tym żyć. Jako, że zadań stawiano mi tyle co kot napłakał, toteż powoli minione grzechy zaczęły się anulować, a pretekstu do powstawania nowych też nie przybywało. W kompani czołgów nie byłem zbytnio przydatny, przeniesiono mnie do pododdziału gospodarczego. Teraz kończę służbę na wiosnę. Tu przynajmniej nie wiedzą o moim pechu. Nie osiągnąłem w wojsku niczego, mam wrażenie, że zmarnowałem swój czas, a przecież chciałem jak najlepiej. Gdzieś we mnie tkwi jednak nadal przekonanie o ciążącym nade mną pechu. Widzi pan, nawet na przepustkę wychodzę sporadycznie, bo wciąż boję się, że coś się stanie.

Drzwi gabinetu otwarły się nagle. – Następny proszę – powiedziała pani w bieli.
– Proszę, pan był przede mną – powiedziałem, trochę żałując, że opowieść Janusza- bo tak miał na imię - dobiegła końca.
– Nie, nie, niech pan idzie – odpowiedział szybko. – Co prawda przyszedłem do dentysty, ale mam przeczucie, że znów coś się stanie – wolę nie ryzykować. Ach ten mój pech. Do widzenia!

Mój rozmówca podniósł się powoli z krzesła i ruszył w kierunku wyjścia. Chciałem go nawet pocieszyć. Nie zdążyłem jeszcze nic powiedzieć, gdy Janusz już w drzwiach odwrócił się i jakby podsumowując swoją opowieść, dodał: – Wie pan, ja wiem, człowiek sam odpowiada za swojego pecha. Ja się do niego przyzwyczaiłem, ale go niestety nie polubiłem i wciąż próbuję z nim walczyć. Myślę, że kiedyś go pokonam.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

"Szpila" i "Tiger" znowu spełniają marzenia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto