Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Belfer" na miarę polskiej publiczności. Popularność serialu to efekt przeciętności?

Krzysztof Mroczko
Krzysztof Mroczko
materiały prasowe
Najlepszy serial kryminalny roku – tak głosiły zapowiedzi. Po emisji całego sezonu widać wyraźnie, że to tylko marketing. Udało się, ale wcale nie z powodu wysokiej jakości. Wręcz przeciwnie, popularność to efekt przeciętności.

Podczas każdego z odcinków miałem wrażenie, że jestem dwadzieścia lat młodszy, a polska telewizja komercyjna stawia swoje pierwsze nieporadne kroki, podobnie jak ówczesny rodzimy kapitalizm. Nie bez przyczyny przywołuję właśnie lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. Każdy odcinek Belfra aż do bólu przypomina produkcje powstałe właśnie w tamtym okresie, zwłaszcza Ekstradycję w jej najbardziej nieudanych odcinkach. Na szczyt, w naszym przypadku wyznaczany przez Glinę i Pitbulla, droga przed Belfrem bardzo, bardzo długa.

Niemal każda z postaci pojawiających się w serialu jest wyciosana z kartki papieru przy pomocy siekiery. Sztanca jest jedna, nie ma tu pola manewru na zmianę, żadna z postaci nie rozwija się w żaden sposób. Jeśli dziennikarz to oczywiście alkoholik, trzymany w szachu szantażem, na dodatek ma „trapeza” w garażu, bo przecież skarby polskiej motoryzacji budzą sentyment u widzów. Jeśli uczniowie biorący narkotyki to oczywiście postać kujonki, która bierze do nauki lub syn głównego bossa, który za wszelką próbuje zaistnieć jako gangster. Jeśli układ mafijny w miasteczku to musi się pojawić cysterna spirytusu z Rosji i beczki z chemikaliami z Niemiec. Nawet mądra i piękna żona bossa jest tak doskonale rozgarnięta, że przez dwadzieścia lat nie zrozumiała, że jest paprotką przy boku męża. No i oczywiście tytułowy bohater, który jednego tygodnia przerabia z uczniami klasy maturalnej Wertera z klasy niżej a następnego męczy Gombrowiczem, choć oba dzieła dzieli spory szmat czasu i całe epoki literackie. No, ale czego spodziewać się po poloniście, który ujawnia swą skrywaną tajemnicę niczym bohater południowoamerykańskiej telenoweli? W polskiej rzeczywistości zdarzają się takie historie, nie są jednak aż tak sztuczne, wszak życia nie piszą scenarzyści próbujący powtórzyć sukces dawnych produkcji telewizyjnych.

Brak nowatorstwa można oczywiście tłumaczyć sztywnymi rygorami gatunku. Kryminał pod tym względem jest bardzo wyeksplatowany, to prawda, niemniej jednak udaje się tym bardziej utalentowanym grać z nimi w taki sposób, by widz nie ziewał z nudów lub po prostu zagłosował przy pomocy pilota. Problem marazmu, w jakim tkwi polski serial kryminalny jest jednak systemowy, dziś nawet najlepsze scenariusze narażone są na to, że nikt nie będzie chciał ich zrobić. Producenci przypominają postaci określone przed laty przez jednego z bohaterów Rejsu, podobają im się rzeczy, które już widzieli.

Problem Belfra jest zatem dość prosty do określenia. To nie jest produkcja kryminalna, to nie jest w ogóle produkcja gatunkowa. Dzisiejsza telewizja w naszym kraju jest w stanie stworzyć jedynie format, skrojony według potrzeb mierzonych przez wskaźniki oglądalności, przedstawione w odpowiednim arkuszu w Excelu. Stąd zapaść telewizji czy mediów w ogóle, bo nikt nie wierzy w to, że można zrobić coś choćby o stopień wyższego od poziomu brukowego tabloidu. Skoro kasę się robi na tym, że czwartorzędne aktorki tańczą na łyżwach, to polski gangster może jedynie przemycać spirytus i chemikalia, a szczytem jego finezji jest podrobienie wpisów katastralnych. Tego widz oczekuje i to mu się dostarcza, o czym wspominał choćby Zygmunt Miłoszewski, odpowiadający na pytania o słabość napisanego przez niego Prokuratora.

W rezultacie otrzymujemy właśnie takiego hot-doga z filmowego baru „Kozaczek”. Mrożonka typowo polska, dla lepszego marketingu okraszona zachodnią nazwą i amerykańską flagą na opakowaniu. Belfer ma odniesienia do, przypadkiem również pochodzącego z lat dziewięćdziesiątych Twin Peaks, co oczywiście ma być mrugnięciem w stronę widza, ale pozostaje na poziomie kiepskiego zdania wygłaszanego przez podpitego dresa do dziewczyny przy barze w dyskotece „Kalifornia” w sobotni wieczór. Takie miejsca i postaci nadal oczywiście istnieją, ale nawet Mielno w lecie ma już trochę inny styl, bardziej plastikowy niż drewniany czy papierowy.

Zresztą, nie tylko w powielaniu polskich klisz tkwi słabość serialu telewizji Canal+. W którymś z wywiadów scenarzyści Belfra powiedzieli, że wzorowali się na serialach zagranicznych, bo przecież nie mogli na polskich. Pomijając fakt, że wzorowanie na takim Glinie mogłoby naprawdę podnieść całość, to może wzorowanie się na amerykańskich klasykach to i tak zbyt wysoka poprzeczka dla naszych rodzimych filmowców branż wszelakich. Jedyne co umieją to pójść ścieżką, którą wytyczył dawno temu ktoś inny, zresztą w trakcie wędrówki i tak zgubią się kilka razy.

Wyważanie otwartych drzwi to zresztą nasza narodowa specjalność, pozostaje zatem wrócić do wciąż powstających produkcji brytyjskich, którzy od czasów Agathy Christie wiedzą, jak zrobić doskonały kryminał w niewielkiej miejscowości. U nas mentalnie nadal chcemy po prostu nakręcić remake amerykańskich klasyków, ale wychodzą nam z tego jedynie gnioty przyprawiające o niestrawność. Niestety, wciąż jeszcze polska publiczność nie ma większych wymagań, więc pojawią się kolejne sezony i kolejne produkcje utrzymane w tym stylu. Pozostaje zatem jedynie liczyć na cud.

od 7 lat
Wideo

Zmarł wybitny poeta Ernest Bryll

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto