Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Białoruskie impresje, część 1. Lida, 6.30 rano

Krzysztof Hoffmann
Krzysztof Hoffmann
Moja dzisiejsza kolacja. Już na brązowej desce.
Moja dzisiejsza kolacja. Już na brązowej desce. YanH/KH
Niecodziennik (czy też : nieregularnik) z podróży przez zaśnieżoną Białoruś. Na żywo, bez szlifu i ze skreśleniami. Za to autentycznie...

Poczułem się dzisiaj jak gwiazda rocka. Taki Alice Cooper, czy choćby Pan Maleńczuk. Zostałem bowiem... wandalem. Tak, tak, wandalem, łachudrą, szkodnikiem niszczącym mienie hotelowe. Mimo, że wcale nie rzuciłem przez okno telewizorem (czy choćby obowiązkowym głośnikiem-kołchoźnikiem), nie wypaliłem skrętem dziury w podłodze ani nawet nie oberwałem prysznica, by pomachać nim przechodzącym pod moim oknem Białorusinkom. Zostałem jednak wandalem w pełnym tego słowa znaczeniu, zapłaciłem nawet karę i mandat. Na szczęście wewnętrzny, hotelowy, nie zaś wręczony przez srogiego białoruskiego milicjanta. A było to tak:

Jestem straszliwym żarłokiem. W drodze, w podróży jestem straszliwym żarłokiem do czwartej potęgi, podczas zaś mojej wędrówki po Wschodzie, jestem nim jeszcze w dwójnasób. Nie umiem odmówić sobie przyjemności zjedzenia tu rzeczy, nie przypominających w smaku kupy zbitych trocin czy też wypicia piwa, nie zajeżdżającego kwasem z akumulatora. Na załączonym obrazku moja wczorajsza kolacja. To jest PRAWDZIWY chleb, a nie jakieś wypchane polepszaczami wióry z unijnym certyfikatem przydatności nie wiadomo do czego. A takie rzeczy, szanowni panowie i panie, jak prawdziwe żarcie i napitki, to już niestety tylko na Wschodzie...

Głodziłem się zatem przez cały wczorajszy boży dzień, odmawiając sobie uporczywie wizyty w restauracji - a wszystko po to, by zostawić miejsce na upragnioną wieczorną wyżerkę. Nawiasem mówiąc, konia z rzędem temu, kto znajdzie w Lidzie otwartą restaurację, czy choćby stołówkę... Ja w końcu znalazłem, jednak o tym cicho i sza - nie powiem, gdzie i już. Omijałem więc tę jedyną szerokim łukiem. Nawiasem mówiąc nie było to dla mnie zbyt trudne : po czterech wizytach w domach czworga białoruskich Polaków byłem pełen po wręby. Wyobraźcie sobie cztery kolejne barszcze (te, które u nas nazywane są ukraińskimi, podczas gdy tak naprawdę to po prostu barszcz ...) oraz cztery kolejne wersje drugiego ... Był więc kurczaczek na dwa sposoby, cielęcina oraz chuda ryba. Plus jakaś niezliczona i kosmiczna ilość dodatków, surówek, sałatek, przekąsek, zakąsek, deserów, słodkości, hektolitry kawy, herbaty, samogonki ... Ci ludzie są niesamowici. Nie wyjdziesz z ich domów głodny, nie wyjdziesz z pustymi rękami czy - o, zgrozo - z pustym żołądkiem. Spragniony też nie wyjdziesz - to nie honor. Serce na dłoni : choćbyś był dla nich kompletnie obcym człowiekiem, przestajesz być obcy po kilku minutach. Bo przecież w końcu już się znacie ...

Po bardzo intensywnym dniu, wypełnionym historiami, historyjkami i wzruszeniami, docieram w okolicach dwudziestej pierwszej do hotelu. Na zewnątrz lodowata zadymka, sam nie wiem już czy podróżuję po Białorusi, czy może przez Sybir. Śnieg, mróz i lodowaty wiatr, ja zaś barykaduję się w ciepłym, hotelowym pokoju i wyciągam moje skarby. Pokroiłem już kołchozowy chlebek z obrazka obok, pokroiłem - również kołchozowy - żółty serek (co ciekawe, nikt tutaj żółtego sera nie nazywa żółtym. Mówi się na niego "twardy", podczas gdy biały to "miękki". Możecie się łatwo domyślić, jak bardzo potrafi to być upierdliwe i niejednokrotnie mylące przy zamawianiu lub kupowaniu). Do tego jakaś obłędna sałatka śledziowa i (znów kołchozowy) kefir, którego miarą jakości niech będzie data przydatności do spożycia : siedem dni i wsio. Chlebek jest wprawdzie kołchozowy, lecz nazywa się - nomen omen - "Pański Polski". Nic dodać, nic ująć. Do tego bateria pysznego, już nie kołchozowego, piwa Lidzkiego. Lidzkie, czyli dzisiaj Lidskoje, warzy się tutaj niezmiennie od stu pięćdziesięciu lat. Tak sobie myślę, że to piwo jest trochę jak damskie, nylonowe pończochy. Wszyscy wiedzą, że coś takiego kiedyś było, wszyscy wiedzą, że było to strasznie fajne, jednak za cholerę już nigdzie się tego nie kupi. Na temat zakupów pończoch nie będę się wypowiadał, jednak porządne piwo, które wygląda jak piwo, smakuje jak piwo i piwem w istocie jest, wciąż jednak można znaleźć. Gdzieniegdzie. Na przykład w Lidzie, na Białorusi. W przybrowarnym sklepie firmowym można je pić utoczone prosto z beczki. Można też wziąć je na wynos ...

Po zakończonej wyżerce (wróć: po niebiańskiej uczcie), natura i kilka Lidzkich Jasnych dają jednak znać o sobie. Jestem wykończony. Od paru dni ciągnę uparcie w śnieżycy na wschód, nie dosypiam bo są ważniejsze sprawy niż sen, całymi zaś dniami biegam po kominach, słucham historii, czuję historię, oddycham historią. A teraz zamykają mi się oczy. Wyłączam więc telefon, barykaduję drzwi, na zewnątrz zaś umieszczam przeogromną hotelową wywieszką, krzyczącą bukwami : NIE PRZESZKADZAĆ. NIE CHCĘ PORANNEGO SPRZĄTANIA. Mimo, że jest dość wcześnie, walę się do łóżka jak kłoda. Zasypiam natychmiast - śnią mi się pielmienie, jedyny brakujący element mojej wymarzonej, wschodniej kolacji. Niestety, przyrządzenie ich w warunkach hotelowych jest dość karkołomne, jeśli nie niemożliwe w ogóle.

I tutaj zaczyna się właściwa część mojej opowieści.

Rano budzi mnie huk. Wygląda na to, że zawalił się dach mojego hotelu albo wrogowie narodu zdetonowali pod niedalekim pomnikiem Lenina bombę wodorową, wysyłając wodza rewolucji na jego właściwe miejsce czyli na śmietnik historii. Pal licho dach i bomby, tym bardziej Lenina - chcę spać. Naciągam poduszkę na głowę i zagrzebuję się głębiej w pościeli. Huk jednak narasta. Niestety to nie zawalony dach ani nawet nie bomba. Ktoś z całej siły wali w drzwi do mojego pokoju. Co jest, do jasnej cholery? Rewizja? KGB? Godzina nawet się zgadza, lecz mamy już przecież XXI wiek... Jakaś cząstka mojej świadomości (ta, która zdążyła się już obudzić) podpowiada, że może lepiej udawać trupa. Jak żuczek gnojarek. Zwlekam się jednak z łóżka - metoda na żuczka gnojarka w tym wypadku zupełnie nie ma racji bytu. Nie wpuszczę ich drzwiami to wejdą oknem. Srał na nich pies, niech będzie co chce. Otwieram drzwi. Oczu wciąż nie udało mi się do końca otworzyć.
I staję, jak ta żona Lota. Jak słup soli. Jak głaz. Za drzwiami nie ma milicjanta. Nie ma KGB. Nie ma nawet żadnych pagonów.

Przecieram oczy i - częściowo przynajmniej - próbuję się wreszcie obudzić. Na próżno. Mara nie znika. Sam nie wiem już, czy to te pielmienie ze snu, czy to jeszcze Lidzkie trzyma... Za drzwiami bowiem stoją Piękna i Bestia. Piękna to długonoga i długowłosa blondyna, ubrana w króciutką spódniczkę, wyższa ode mnie przynajmniej ze dwie głowy i - tak na oko - jakieś piętnaście kilogramów cięższa. Ma delikatny, marzycielski uśmiech, zaś zza jej pleców wychyla się, złośliwie skrzywiony, kurduplowaty diabeł. Słowo daję, Monty Python nie wymyśliłby czegoś równie absurdalnego.

Zaraz, zaraz... Ten kurdupel za plecami blondyny, złośliwie wykrzywiony, to nie żaden diabeł. To przecież znajomy mi już, etażowy babsztyl. Powoli zaczynam kojarzyć, co dzieje się wokół, dalej jednak nic z tego nie rozumiem. Zegarek pokazuje szóstą dwadzieścia. W Polsce jest dwadzieścia po czwartej. Rano. Straciłem gdzieś te dwie godziny i - jak nigdy - ich brak wyjątkowo mi teraz doskwiera.

- Krisztof? - pyta długonoga.
- Da, Krzysztof - potwierdzam.
- A my do was... - blondyna znowu uśmiecha się olśniewająco, zaś etażowy babsztyl wznosi oczy do sufitu. Otwieram szerzej drzwi i wpuszczam je do pokoju. I tak stoimy naprzeciw siebie - uśmiechnięta blond piękność z przybocznym, wściekle wykrzywionym diabłem i ja - niedobudzony towariszcz turist z czerwonymi od niewyspania oczami i w samych gaciach. Dziś rano po raz pierwszy w życiu pomyślałem o tym, że dzięki Bogu nie sypiam z gołą dupą. Poziom absurdu w takiej sytuacji sięgnąłby chyba niebios. Lecz i bez tego jest wysoki. Stoję przed tymi dwiema, jak przed plutonem egzekucyjnym. Dodatkowo deprymuje mnie fakt, że żeby spojrzeć blondynie w oczy, muszę solidnie zadzierać głowę. Ta zaś bez trudu może na mnie patrzeć z góry, co zresztą robi - z wyraźną i niekłamaną przyjemnością.

- Wy wiecieram kuszali ? - sam nie wiem czy to pytanie, czy stwierdzenie. Czy oskarżenie.

- Da. Ja kuszał. - Tak, jadłem. Nie wiedziałem bowiem, że w tym hotelu zakazane jest jedzenie w pokoju. A może w ogóle jedzenie w pokoju hotelowym jest w tym kraju zakazane, a ja o tym nie wiedziałem i po raz kolejny w życiu władowałem si w jakieś kłopoty. Zaczynam jednak pomału się budzić - tym samym moje zdumienie i otumanienie stopniowo przeradza się w irytację. A niby skąd te babsztyle wiedzą, że jadłem? Jakoś kamery nie zauważyłem, może mlaskałem za głośno? I co to w ogóle za pytania, do jasnej cholery? Irytacja nieco opada, gdy przytomniejszym już spojrzeniem ogarniam mój pokój. Wstyd przyznać, ale po wczorajszej wyżerce zostawiłem po sobie całkiem niezły chlewik. Nie trzeba podpatrywać czy podsłuchiwać, żeby to stwierdzić, wystarczy popatrzeć... Wciąż jednak nie rozumiem, co takiego zrobiłem, aby budzić mnie bladym świtem i ładować się bezczelnie do pokoju niczym Inspekcja Robotniczo-Chłopska. Teraz dopiero na biuście posągowej blondyny dostrzegam i rejestruję w świadomości metalową wywieszkę z dumnym napisem "Administrator Gostinnicy". Aha. Przyszła do mnie zatem władza sądowa oraz władza wykonawcza. Tylko gdzie przestępstwo?

Otwieram usta, by spytać, co tu jest grane, jednak długonoga uprzedza moje pytanie. Na jej gest etażowy babsztyl jednym chlaśnięciem zrzuca na podłogę ze stolika z telewizorem cały mój wczorajszy chlewik, po czym oskarżycielsko wyciąga paluch. Pochylam się nad paluchem i podążam wzrokiem do miejsca, które wskazuje. Faktycznie. Są tam. Nie da się ukryć. Nie da się zamaskować. Nie da się ściemnić, zamotać ani zachachmęcić. Są. Winny został pojmany a następnie udowodniono mu jego winę. Co teraz? 25 lat bez prawa do korespondencji?

Są tam. I patrzą na mnie. Dwie ryski od noża na stołowym blacie. Krojąc chleb albo ser musiałem pociągnąć tym nieszczęsnym nożykiem po stole. Naszkodziłem. Nawredziłem. O ja biedny, głupi, turist. Chyba już tylko turist, bez poprzedzającego "towariszcza"...

- Wy porizali stol ! - oznajmia etażowa, wskazując na mnie palcem. Nie wiem, czy ich tego uczyli w szkole, czy wysysają to z mlekiem matki... Ton jednoznaczny, nie znoszący sprzeciwu, nawet nie oskarżający a stwierdzający oskarżenie, taki ostateczny, tak strasznie sowiecki... Nie zdziwiłbym się, gdyby po tym padło : Z ukazu towariszcza Stalina budiete perewezeni w drugije oblasti SSSR... Dobra, poleciałem z tym ukazem Stalina, za dużo się nasłuchałem sybirackich wspomnień w ostatnich czasach . Gdyby jednak wzrok zabijał, polski konsul w Grodnie miałby dziś nie lada problem ze zwłokami włóczykija, legitymującego się polskim paszportem, który padł pod oskarżycielskim spojrzeniem etażowego babsztyla i zakończył swój nędzny żywot w obcym kraju. Sam nie wiem czy mam śmiać się, czy płakać. Ruki po szwam czy też może zdrowa, poranna awantura? Decyduję się na zmiksowanie jednego z drugim. Płacę pokornie mandat za zdewastowanie hotelowego mienia (całe trzy dolary), stanowczo jednak odmawiam zakupu nowego mebla. Proponuję za to fornir. Muszą tu przecież mieć jakiś fornir, do pioruna, wysmaruje się tym blat i po sprawie. Po dłuższej dyskusji obie panie dochodzą do wniosku, że mogą się w ostateczności zgodzić na takie rozwiązanie. Fornir jednak muszę kupić sam bądź też za niego zapłacić. Płacę więc kolejnych pięć dolarów i uznaję sprawę za zamkniętą. Etażowy babsztyl wściekle posapuje pod nosem, blondyna oddycha z wyraźną ulgą i kieruje się do wyjścia. Już przez szparę w drzwiach szepcze na pożegnanie:

- Eto wasza etażowa (diabeł się wyszczerza)... Jak wy by chotieli jeszcio chlieb riezat' , wozmite od niej dosku...Drzwi się zamykają. Jasne, dosku... Niedoczekanie wasze. Deskę mam brać od etażowej. Raczej w powietrzu pokroję, choćbym miał sobie obciąć palec, albo na desce klozetowej. Kiedy wychodzę z pokoju, ruszając do miasta, pozostawiam na drzwiach moją wywieszkę. NIE PRZESZKADZAĆ. NIE CHCĘ SPRZĄTANIA!. A tak, na złość. Zostawiłem cały swój chlewik na podłodze, tam gdzie się znalazł po chlaśnięciu etażowego diabełka i niech tam leży. Aż do mojego wyjazdu.

Wieczorem wracam z miasta. Za drzwiami pokoju idealny porządek, zniknął chlewik z podłogi, wszystko elegancko wysprzątane i wypucowane. Popielniczka aż lśni, a była pełna. Moje ciśnięte w kąt wczorajsze skarpetki niewidzialna ręka rozprostowała i ułożyła na krześle. Łóżko stanowi wzór elegancji - jest wygładzone i posłane. A na nim, centralnie na środku, leży... No co? Prezent? Żart? Ostrzeżenie?

Dobrze się domyślacie. Na środku zasłanego łóżka leży... deska do krojenia.

Plastikowa, nowiutka, brązowa. Jeśli tylko się uda, zabiorę ją ze sobą do Polski.

Wciąż jednak nie wiem i zachodzę w głowę, skąd one wiedziały o tych dwóch ryskach na stole. Powstały koło dziesiątej wieczorem, później poszedłem spać. Chwilę po szóstej był nalot. Czary jakieś czy co...

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Białoruskie impresje, część 1. Lida, 6.30 rano - Nasze Miasto

Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto