Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Czy stan wojenny zabrał nam młodość?

Redakcja
Zdjęcie ze stanu wojennego, które fotoreporter najbardziej sobie ceni fot. Witold Szymański
Zdjęcie ze stanu wojennego, które fotoreporter najbardziej sobie ceni fot. Witold Szymański
W czasach panowania Gomułki skończyliśmy szkołę podstawową, za Gierka zdobyliśmy maturę i kończyliśmy studia, w początki naszego dorosłego życia wkroczył generał Jaruzelski…

Każdy z nas jest inny, każdy z nas ma inne przeżycia
związane ze stanem wojennym, każdy z nas żyje inaczej. Wszyscy urodziliśmy się
już pół wieku temu, wszyscy skończyliśmy Politechnikę Gdańską, wszyscy
wspominamy czas, kiedy byliśmy bardzo młodzi …

Witold Szymański, fotoreporter Kroniki Studenckiej
Politechniki Gdańskiej, sympatyk „Solidarności”:

- Byłem uczestnikiem wszystkich „gorących dni” stanu wojennego
w Gdańsku. Mieszkałem w akademiku Politechniki Gdańskiej, z którego nigdy nie
udało się mnie wyrzucić, mimo że studenci byli w tym czasie przymusowo
wysiedlani. Moja żona w grudniu 1981 r. była w zaawansowanej ciąży, dzięki temu
nie musieliśmy opuszczać miejsca zamieszkania, a ja mogłem utrwalać na kliszy
zajścia na ulicach miasta. Miałem dobry aparat, umiałem robić zdjęcia, więc
dokumentowanie historii uważałem za swój obowiązek. Jednocześnie chciałem też
pokazać siebie, wszyscy fotoreporterzy Kroniki Studenckiej prowadzili bowiem
między sobą swego rodzaju rywalizację.  

Niejednokrotnie w czasie zamieszek znajdowałem się pomiędzy
walczącymi, niejednokrotnie też musiałem uciekać przed zomowcami. Ponieważ nie
pochodziłem z Gdańska, nie znałem jego tajemnic, nie wiedziałem też, że na
Biskupiej Górce znajdowała się Komenda Wojewódzka Milicji Obywatelskiej. Jakież
było moje zdziwienie, połączone z przerażeniem, kiedy uciekając przed zomowcami
dotarłem na szczyt góry, a tam natknąłem się na kordon stojących ramię w ramię
milicjantów. Chyba mieli inne dyspozycje niż ganianie zbuntowanych chłopaków,
bo nawet nie drgnęli. Niemniej było to przerażające! 

 
A życie? Ono biegło swoim torem. Mimo wielu ograniczeń,
ponury chyba nie byłem. Pamiętam pierwszy tydzień stanu wojennego w opuszczonym
akademiku. Odżywialiśmy się zapasami zgromadzonymi w lodówkach przez naszych
kolegów. Nie wiadomo było przecież kiedy wrócą, zadbaliśmy więc o to, żeby nic
się nie zepsuło. To było piękne! Fantastyczny też był Sylwester na korytarzu
akademika w towarzystwie studenta
z Bangladeszu, którego również nie dopadła przymusowa ewakuacja i naszego przyjaciela z Bartoszyc, który
przedarł 
się do nas
. Było
nas trzech,
a do tego 
kobieta
w ciąży, głośna muzyka i dużo, dużo alkoholu!

O ile stanie w kolejkach wspominam jako koszmar, to kartki
żywnościowe i na towary przemysłowe dostarczały wielu emocji. Te na buty były
nudne i ledwo pamiętam, że takie były, natomiast te na alkohol, papierosy i
kawę… Pamiętam jak jechałem autobusem z dwunastoma butelkami wódki 
„Żytniej” i dwoma butelkami
legendarnej „Pliski” (tzw. koniak bułgarski), 
zahandlowanymi
za
kawę, a kolega mnie ubezpieczał, bo ja wiozłem przecież skarb!

Mimo że życie towarzyskie toczyło się na wysokich obrotach
i byliśmy młodzi, to cały okres stanu wojennego odbieram jako zahamowanie
naszego rozwoju i nie podpisuję się, w tym przypadku, pod stwierdzeniem, że
czas leczy rany. Na dwudziestego grudnia mieliśmy wykupione bilety na samolot
do Grecji … Nie, nie wybaczę Jaruzelskiemu ingerencji w nasze życie, życie,
które planowaliśmy na Zachodzie.

Marek (chce pozostać anonimowy), lekko lewicujący, 17
grudnia 1981 miał zakończyć służbę w Szkole Podchorążych Rezerwy:

- W grudniu 1981 kończyłem odbywanie służby w jednostce
inżynieryjnej. Noc z 12 na 13 grudnia spędziłem na przepustce w klubie „Medyk”
w Gdańsku. Kiedy wracaliśmy z kolegą z imprezy, przez Wrzeszcz przejeżdżały dziesiątki
bojowych wozów piechoty. Byłem mocno podchmielony, ale resztki świadomości
kazały mi poczuć niepokój. Zapamiętałem słowa mojego przyjaciela „No bracie,
chyba masz prze…” I rzeczywiście tak było. Kiedy rano dowiedziałem się o
wprowadzonym stanie wojennym byłem zdruzgotany. Wychodząc w pośpiechu z domu
zabrałem ze sobą tobołek z większą ilością bielizny. Czułem się tak, jakbym
szedł na wojnę. Dosłownie. To był najgorszy dzień w moim życiu! Zostałem
ponownie skoszarowany, a w jednostce dowiedziałem się, że moja służba zostanie
przedłużona…

W pierwszych dniach stanu wojennego byłem chwilami zły na
moich kolegów, nie będących w tamtym czasie w wojsku, którzy wdawali się w
bójki z zomowcami. Miałem wrażenie, że biorą udział w zamieszkach na mój koszt.
Termin wyjścia z wojska zależał przecież od sytuacji w kraju, a ta przez
wszelkie zamieszki uliczne nie była stabilna, ingerencja wojsk sowieckich wisiała w powietrzu.

Nie służyłem w jednostce bojowej, moja praca
polegała na organizowaniu frontu robót na budowie, toteż zawodowo czas, który
spędziłem w wojsku nie był czasem straconym, a dzisiaj z perspektywy lat
traktuję stan wojenny i czas służby w tym czasie jako doświadczenie życiowe. W
lipcu otrzymałem nominację oficerską, a dokładnie dziewięć miesięcy po
wprowadzeniu stanu wyjątkowego ożeniłem się. Żeby zakupić obrączki trzeba było
przedstawić zaświadczenie z Urzędu Stanu Cywilnego, a na wesele można było
otrzymać dodatkowy przydział wódki.

Dzisiaj. Po dwudziestu pięciu latach nie potępiam gen.
Jaruzelskiego za wprowadzenie stanu wojennego, a trzy miesiące życia, które mi
rzeczywiście zabrał, już dzisiaj są nieistotne.

Tadeusz Samulski, sympatyk „Solidarności”, aktywny
uczestnik starć z oddziałami ZOMO na ulicach Gdańska:

- Pierwsze dni stanu wojennego spędziłem oczywiście pod
stocznią. W okolicy pomnika Poległych Stoczniowców gromadziły się tłumy
gdańszczan, którzy chcieli zamanifestować swój sprzeciw przeciw temu, co
zgotował nam Jaruzelski i wzorem portugalskiej „rewolucji goździkowej” wtykali
w lufy, stojących pod stocznią czołgów, czerwone kwiaty. Na ulicach panował
spokój, ale - niestety - 16 grudnia się skończył …

Niejednokrotnie brałem udział w siłowych demonstracjach
przeciwko oddziałom ZOMO, a fakt ten nie był przejawem mojej młodzieńczej
fantazji, lecz wynikiem głębokiego przeświadczenia o konieczności podjęcia
walki w słusznej sprawie, chociaż zdawałem sobie oczywiście sprawę z grożącego
mi niebezpieczeństwa.

Pamiętam, że kiedy 16 grudnia, po paru godzinach starć
znalazłem się pod podcieniem hotelu Monopol (vis-a-vis dworca) 
i otrzepywałem się ze śniegu, jedna z petard
trafiła mnie prosto w klatkę piersiową. Było to dla mnie dość traumatyczne
przeżycie, odebrałem je jako swego rodzaju ostrzeżenie i następnego dnia
pozostałem w domu.

Kiedy jednak ZOMO ponownie zaatakowało ludzi, znowu
znalazłem się na ulicy. Szczęśliwie opatrzność zawsze czuwała nade mną. Pewnego
razu, zbierając podczas chwili ciszy pojemniki z gazem dymnym i mając ich już
całkiem spory zapas, natknąłem się na patrol ZOMO. Ratowałem się ucieczką.
Goniące mnie chłopaki były podobno z Mławy, a ja mieszkałem w centrum Gdańska,
nie mieli więc szans na dogonienie mnie. Do dzisiaj ciarki mnie przechodzą
kiedy pomyślę, co mogło mnie spotkać, przecież wtedy zgarniali nawet za brudne
ręce…

Czy stan wojenny zabrał mi młodość? Z całą pewnością wpłynął
na jej przebieg, a być może na całe moje życie. Pod koniec września 1981 r.
wróciłem z wakacyjnego pobytu w Szwajcarii, by dokończyć studia. Planowałem
ponowny wyjazd. Niestety, generał Jaruzelski w upokarzający sposób ograniczył
moją wolność.

Tomasz Wojcieszek, sympatyk „Solidarności”, w trakcie
służby wojskowej w stanie wojennym, skierowany do patrolowania Koszalina; po jej
zakończeniu aktywny uczestnik starć z ZOMO, obecnie mieszka w Nowym Yorku:

- Stan wojenny zastał mnie w Szkole Podchorążych Rezerwy, z
której zawodowi oficerowie byli skierowani pod Stocznię Gdańską. Ja do końca
grudnia przebywałem w jednostce i nie miałem dostępu do rzetelnych informacji
dotyczących sytuacji w kraju. Pierwszego stycznia 1982 roku zostałem przydzielony
do trzyosobowego patrolu pilnującego porządku w Koszalinie. Naszym zadaniem
było między innymi sprawdzanie, czy przestrzegane jest rozporządzenie WRON,
nakazujące właścicielom posesji odśnieżanie chodników w ciągu dwóch godzin od
opadu śniegu. Pamiętam doskonale ten swój pierwszy patrol, pamiętam też
nadgorliwego podporucznika, który parę godzin po sylwestrowych zabawach pukał
do drzwi niesubordynowanych obywateli.

– Panie władzo – usłyszał od pewnego podchmielonego gościa –
ja wierzę w to, co mówią w telewizji. Wczoraj mówili, że zawieje i zamiecie.
Tak, jak powiedzieli zawiało, teraz czekam aż zamiecie! 

Po odbyciu służby wojskowej ponownie wróciłem na ulice, ale
tym razem Gdańska i to w roli „wroga ludu”. Kiedy któregoś razu oberwałem petardą
pod oko, uzmysłowiłem sobie, jak bardzo jestem obojętny władzy, być może wtedy
właśnie podjąłem decyzję o wyjeździe na jakiś czas z kraju. Minęły 22 lata, a
ja ciągle nie spakowałem powrotnej walizki.

Czy stan wojenny odebrał mi młodość? Raczej odebrał
marzenia, marzenia o wolnej Polsce.

Grzegorz
Rzentkowski, członek i działacz „Solidarności” w Stoczni
Gdańskiej, stan wojenny zastał go w Paryżu.
Obecnie mieszka w Ottawie, Kanada:

- Stan wojenny nie dotknął mnie w sposób bezpośredni, niemniej
całkowicie zmienił moje życie. 
Na krótko
przed jego wprowadzeniem wyjechałem z Polski na pierwszy urlop po ponad roku
pracy w Stoczni Gdańskiej. 
13 grudnia
1981 r. byłem w Paryżu. Ten dzień utkwił mi w pamięci głęboko, był nietypowy dla
tego miasta - zimny i padał śnieg.

O wprowadzeniu stanu wyjątkowego dowiedziałem się z radia
francuskiego, które co godzinę nadawało krótkie wiadomości w języku polskim,
przewidujące nieuniknioną inwazję wojsk sowieckich. Wczesnym popołudniem
wziąłem udział w demonstracji przeciwko decyzji Jaruzelskiego. 
Tłum był ogromny. W pewnym momencie ktoś,
wyglądający na agenta UB, zrobił mi zdjęcie z dużego zbliżenia. Nie miałem
wątpliwości, że w ambasadzie polskiej powstała nowa kartoteka…

Już przed urlopem we Francji bliski byłem podjęcia decyzji o
emigracji, emigracji ekonomicznej. 
Planowałem jednak powrót do kraju na święta i odpowiednie przygotowanie
się do tej ewentualności. Tak wiele spraw pozostawiłem w kraju niezałatwionych.
Niestety. W wyniku tego, co wydarzyło się 13 grudnia moja decyzja była
jednoznaczna – natychmiastowa emigracja. Pierwsze kroki, jak dla większości
rodaków, którzy utkwili w połowie drogi pomiędzy „okupowaną” Polska i krajem
docelowym, nie były łatwe. Brak kontaktu z Polską i możliwości powrotu wpływał
na mnie przygnębiająco. 
Wiele osób z
mojego otoczeniu nie wytrzymało tego stresu i wróciło do kraju – ja nie umiałem
odważyć się na ten krok. Byłem przecież stoczniowcem zaangażowanym w pracę
wolnych związków zawodowych i jak cała moja generacja marzyłem o wolności –
zdawałem sobie sprawę, co mnie czeka w ojczyźnie; przesłuchanie, być może
internowanie, i definitywnie śmierć emocjonalna. O ironio! W ojczyźnie!

Życie jednak rządzi się swoimi prawami; przyszedł czas na
własne 
mieszkanie, ślub i pierwsze
dziecko. Wszystko to odbyło się bez udziału i wsparcia rodziny. 
W tak ważnych momentach byliśmy zupełnie
samotni, zdani jedynie na siebie. To bardzo smutne wspomnienie. 
Kontakt z bliskimi utrzymywaliśmy jedynie listowny
i… kontrolowany.

Ostatecznie pożegnaliśmy się z Polską decydując się na
wyjazd do Kanady, która przyjęła nas bardzo ciepło, mimo niebywale ostrego
klimatu. Początkowo myśleliśmy o powrocie do Europy, ale postanowiliśmy jednak
dać szansę naszej nowej ojczyźnie, chociaż pierwsze kroki na „ziemi obiecanej”
były bardzo trudne.

Dzisiaj, po dwudziestu latach życia w kraju żywicą pachnącym
mamy duży krąg znajomych, prestiżową i dobrze płatną pracę, jesteśmy szanowani
na stopie zawodowej i prywatnej, ale… Gdybyśmy 13 grudnia 1981 r. wiedzieli,
jaką drogę musimy przejść, prawdopodobnie nie zdecydowalibyśmy się na ten krok.
Uciekło nam pięć, a może nawet więcej lat życia. Żałujemy, że nie mogliśmy
samodzielnie podjąć decyzji o emigracji, 
żałujemy, że dwadzieścia pięć lat temu nikt się nas nie zapytał, jak
chcemy żyć. 
Ostateczna decyzja była bez
wątpienia podyktowana stanem wojennym.

Ewa
Kowalska, członek „Solidarności”, "matka Polka":

- Po dwudziestu pięciu latach od wprowadzenia stanu wojennego
w Polsce, mam wrażenie, że dla mnie trwał on jedynie …trzy dni.

Bodajże najgorsza była niedziela 13 grudnia. Jako żona
stosunkowo aktywnego członka „Solidarności” wpadłam w panikę, a fakt, że
mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu bez meldunku, a więc nielegalnie, 
potęgował jeszcze to uczucie.

Drugi dzień, który mam do dzisiaj w pamięci to 16 grudnia. Od
miesiąca pracowałam w Zakładach Mięsnych w Gdańsku, a mieszkałam z mężem w
Sopocie. Żeby dotrzeć do domu musiałam dostać się na dworzec, przy którym po
godz. 16 trwały groźne zamieszki. Warkot przelatujących helikopterów, wrzaski,
niezidentyfikowane, a przeraźliwe dźwięki (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to
moi koledzy ze studiów, w celu spotęgowania w sobie ducha walki, uderzali w słupy
oświetleniowe, wyrywanymi z ziemi metalowymi słupkami), ciemność i wszechobecne
gazy łzawiące zrobiły swoje – całą drogę płakałam. Po wyjściu z kolejki SKM w
Sopocie nie wierzyłam własnym oczom. Cisza, spokój, świeże powietrze – po
prostu uzdrowisko! Tylko ludzie, którzy jechali ze mną 
z Gdańska ocierali zapłakane oczy…

Ostatni dzień „mojego stanu wojennego” to czwartek 17
grudnia. Było to tragiczne popołudnie, o czym dowiedziałam się wiele lat później.
Dokładnie pamiętam jaki to był dzień tygodnia, ponieważ właśnie w czwartki wydawany
był pracownikom deputat mięsny. Taszczyłam dwa kilogramy mięsiwa, drugie dwa
kiełbasy i pokryte sporą warstwą mięsa kości schabowe, których wagi nie
pamiętam, ale niejeden kocioł zupy można było na nich ugotować. Tym razem
umówiłam się z mężem, że w przypadku zamieszek przy dworcu nie pojadę do domu,
lecz spróbuję dostać się do moich rodziców. Przemykając przed budynkiem klubu
studenckiego Żak nie zdawałam sobie sprawy, że w tym samym czasie przebiegał
tędy również Antoni Browarczyk … zginął zastrzelony w tył głowy … (Patrz: https://naszemiasto.pl/czy-gdansk-upamietni-ofiary-stanu-wojennego/ar/c1-4416628)

Kiedy dotarłam do rodziców, moja mama była przerażona
zawartością siatek, które ja z dumą rzuciłam na stół. Czułam się jak zdobywca, nie
pomyślałam jednak, że dźwiganie w takiej chwili ogromnych, jak na te czasy
ilości mięsa, było najzwyczajniej niebezpieczne, porównywalne być może z
noszeniem ulotek, czy… dwunastu butelek wódki „Żytniej”.

Zbliżały się święta, zbliżały się moje imieniny, na ulicach
miasta nastał chwilowy spokój, starałam się nie myśleć jaką działalność poza
pracą prowadzi mój mąż, coraz częściej zdarzały się wyłączenia światła …zaszłam w ciążę!

Początek stycznia rozpoczęliśmy tyleż rozrywkowo, co
nierozsądnie. Mimo zakazu opuszczania Trójmiasta postanowiliśmy odwiedzić
naszego przyjaciela odbywającego przedłużoną służbę wojskową poza Gdańskiem. Pocieszaliśmy
go na tyle długo, że uciekł nam pociąg powrotny i mieliśmy w perspektywie
dłuższy pobyt na peronie. Jako, że mundur naszego kolegi,  
podoficera WP, budził w tym czasie szacunek,
dróżnik zaprosił nas do schronienia się przed mrozem w swojej pakamerze, a
dzięki temu, że mieliśmy przy sobie jeszcze coś na rozgrzewkę, było nam ciepło
i wesoło. Dla naszego przyjaciela przygoda zakończyła się naganą…

Mimo godziny policyjnej kwitło życie towarzyskie. Ludzie się kochali, pobierali, bawili. Zawsze
mieliśmy spore grono przyjaciół, ale fakt, że częstowałam gości zrazami;
kotletami mielonymi ze świeżutkiej karkówki; kiełbasą mistrzowską, robioną
przez pracowników dla pracowników, czyli z najlepszego mięsa; a do tego
rewelacyjnymi  
ogórkami kiszonymi,
produkcji niezastąpionego teścia sprawiał, że drzwi naszego mieszkania nie
zamykały się.

Owszem, często poruszaliśmy w rozmowach bieżące tematy, ale
Jaruzelskiemu postanowiliśmy się nie dać!

1 maja wzięliśmy udział w
kontrpochodzie z Gdańska do Wrzeszcza, żeby zamanifestować swoje niezadowolenie
z zaistniałej sytuacji, a chwilę później nadeszło upalne lato, pod koniec
którego urodziłam syna …

Absolutnie potępiam wprowadzenie stanu wojennego w Polsce, wiem,
jak wielu ludzi cierpiało, mam w pamięci inskrypcję na grobie Antoniego
Browarczyka:

„Tu leży nasz Polak – syn
I prawda gorzka jest taka,
Że padł na ulicy Gdańska,
A strzał był też z ręki Polaka”

Ale… miałam wtedy dwadzieścia pięć lat i nie potrafię
inaczej myśleć o tym okresie, jak o cudownym kawałku mojego życia. Nie
potrafię, chociaż wiem, że kogoś może to zaboleć… Przepraszam.

ZOBACZ FOTOGALERIĘ DO TEKSTU:

25 lat po stanie wojennym. Gdańsk zatrzymany w kadrze

 

ZOBACZ INNE WSPOMNIENIA ZE STANU WOJENNEGO:

— Witold Janowicz:

Z Kaśką roznosiłem ulotki

— Jadwiga Kowalczyk:

Kuzynka przepisywała wywrotowe wierszyki – wspomnienie stanu wojennego

— Beata Biały:

Mała apokalipsa warszawskiej nastolatki

— Ewa Kowalska:

Czy stan wojenny zabrał nam młodość?

 

 

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto