Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ferie w tropikach. Egzotyczna wyspa Tarutao - Tajlandia

Jola
Jola
W samolocie, ponad chmurami, rozpoczął się wschód słońca
W samolocie, ponad chmurami, rozpoczął się wschód słońca
Relacja z wyprawy 4-osobowej rodziny do Malezji i Tajlandii w styczniu 2010. Początek relacji w artykule "Ferie w tropikach. Przystanek pierwszy - Kuala Lumpur".

16 stycznia 2010 r
Drugi dzień wyprawy rozpoczęliśmy w stolicy Malezji-Kuala Lumpur, w planie mieliśmy dotarcie na Wyspę Tarutao w Tajlandii. Wstaliśmy o godz. 4.30, bez szczegółowego planu podróży - mieliśmy tylko bilety lotnicze na pierwszy odcinek do Alor Setar (miejscowości na północy Malezji, w pobliżu granicy z Tajlandią). Kiedy jechaliśmy taksówką na lotnisko, było jeszcze zupełnie ciemno. Dopiero w samolocie, ponad chmurami, rozpoczął się wschód słońca. Gra świateł nad bezkresnym morzem chmur robiła wrażenie! Pomimo niewyspania, przez kilkanaście minut podziwialiśmy to niezwykłe zjawisko.

Zasadniczo, to podróż z Alor Setor mieliśmy kontynuować publicznymi środkami transportu, ale niskie ceny taksówek przekonały nas do zmiany planów. Co ciekawe, taksówki tam są zrzeszone i mają ustalone ceny - za przejazd płaci się z góry, w biurze na lotnisku (dobrze, bo zapobiega to naciąganiu przyjezdnych). Taksówkarz zawiózł nas do granicy, a tam już czekali tajscy kierowcy, oferujący przejazdy prywatnymi samochodami do Hat Yai (najbliższej większej miejscowości w Tajlandii). Zaakceptowaliśmy ofertę pierwszego przewoźnika (a pewnie trzeba było się targować) i bez problemu dotarliśmy do celu. Na miejscu kierowca dostarczył nas do "biura podróży" (dwie osoby, stolik, telefon komórkowy). Tam po kilku telefonach zorganizowano nam dalszą podróż, już na samą wyspę, zapłaciliśmy więc proponowaną kwotę (znowu bez targowania - pewnie uznali nas za naiwniaków).

Podróż odbywała się różnymi środkami transportu. W trakcie przesiadek byliśmy mocno zdezorientowani, gdy kolejni przewoźnicy przekazywali nas sobie nawzajem. Najpierw o ustalonej godzinie przyjechał minivan. Kierowca zabrał potwierdzenie opłaty (ręcznie wypisany kwit), zawiózł nas na dworzec autobusowy i tam przekazał dyspozytorowi (nie znającemu angielskiego). Zaczęliśmy się zastanawiać, czy ten, aby na pewno będzie wiedział, że wszystko już mamy opłacone. Na szczęście bezproblemowo wydał nam bilety na rejsowego busa i na łódź motorową. Około godz. 15.00, kompletnie skonani dotarliśmy na Tarutao. Przez całą drogę praktycznie nie mogliśmy spać - jechaliśmy zupełnie „w ciemno” i w każdej chwili można się było spodziewać kolejnej przesiadki.

Na wyspie wynajęliśmy 4-osobowy domek (2 pokoiki, łazienka i taras), warunki były skromne (zimna woda, prąd 4 godziny dziennie), ale otoczenie rekompensowało brak wygód. Już po drodze do domku mieliśmy pierwsze spotkanie z małpami. Z bliska obserwowaliśmy jedną z nich, która dobrała się do kosza na śmieci, skwapliwie wyjadając resztki. Oczywiście zrobiliśmy obowiązkową sesję fotograficzną, stale zmniejszając dystans. Na końcu jednak zamiast uciec to nas ofukała, jako konkurentów do jedzenia. Później okazałe się, że stada małp są stałym elementem tamtego miejsca, nie boją się ludzi, a plastikowe kosze na śmieci z klapą zabezpieczoną sznurkiem nie są dla nich zbytnią przeszkodą.

Później jeszcze sprawdziliśmy, czy woda w morzu jest naprawdę ciepła, obserwowaliśmy różne egzotyczne ptaki i rośliny oraz zaliczyliśmy bajeczny zachód słońca. W okolicach przyrównikowych odbywa się to już o 18 - na początku to było trochę dziwne, bo przyzwyczajeni jesteśmy, że u nas upalne dni są długie.

17 stycznia 2010
Cała wyspa jest parkiem narodowym, dlatego przy wjeździe musieliśmy kupić bilety wstępu. Dostaliśmy też "mapkę", o ile tak można nazwać odbitą na ksero kartkę z naniesionym konturem wyspy, nielicznymi ścieżkami oraz kilkoma posiadającymi swoje nazwy atrakcjami turystycznymi. Do większości można było dostać się jedynie wynajętą łódką. I tu pojawił się problem: po drodze nie zaopatrzyliśmy się w wystarczającą ilość gotówki, a na wyspie karty kredytowe były bezużyteczne. Po skalkulowaniu kosztów noclegów, jedzenia i biletów powrotnych, niewiele już pozostało na dodatkowe atrakcje. Postanowiliśmy więc żyć oszczędnie, bo wyprawa do bankomatu zajęłaby zbyt dużo czasu.

Na pierwszy dzień pobytu zaplanowaliśmy zaliczenie dwóch punktów: Jaskini Krokodyli i punktu widokowego na pobliskiej górze. Do jaskini trzeba było płynąć po rzece w głąb wyspy. Na przystani kupiliśmy bilety na łódź i kajaki (okazało się że to jaskinia z wodą). Transakcja nie była łatwa, bo angielski w wydaniu tajskim był dla nas mało zrozumiały. Dowiedzieliśmy się też, że do tego, co zapłaciliśmy, może być jeszcze doliczona kara za wpadnięcie do wody. Nie bardzo wiedzieliśmy, o co chodzi, może żeby nie karmić krokodyli?
Płynąc łodzią w górę rzeki, czuliśmy się jak na wyprawie po Amazonce - jej brzegi były porośnięte tropikalnym lasem. Nasz spokój nieco zmącił zaobserwowany w wodzie krokodyl. To może jednak nazwa jaskini nie jest bezpodstawna? Po wyjściu z łodzi i krótkiej wspinaczce górską ścieżką byliśmy w Jaskini Krokodyli. Jej wnętrze było zalane wodą, dostaliśmy dwa kajaki i latarki na głowy. Mimo, że było bardzo ciekawie, spotkany wcześniej krokodyl mocno podziałał na nasze wyobraźnie. Emocje sięgały zenitu...

Relacja córki Ewy (zapisana w naszym dzienniku podróży): "...Kiedy weszliśmy do jaskini, ogarnęła mnie ciemność. Zapaliłam latarkę i poszłam w stronę, którą pokazywał nam przewodnik. Taj pomógł mi wejść do kajaka, siedziała już w nim moja siostra Marta. Wsiadłam i wówczas mężczyzna pchnął nas w głąb jaskini. Strach mnie sparaliżował. Dryfowałyśmy na środku podziemnego jeziora (a może rzeki?) nie wiedząc, co mamy począć. W końcu Marta postanowiła popłynąć w głąb za kajakiem rodziców. Patrzyłam na nią oniemiała, a kiedy odzyskałam mowę zaczęłam krzyczeć i panikować. Za nic nie chciałam z siebie zrobić przekąski dla krokodyli. Po paru minutach paniki, zaczęłam godzić się z swoim losem. Spokojna byłabym przez cały czas, ale moja "genialna" siostra zaczęła robić zdjęcia nietoperzom! Robiła zdjęcia, gdy ja miałam strach w oczach, czoło oblane zimnym potem, dłonie zaciśnięte na wiośle. Szczęśliwie wyszłyśmy na ląd. W drodze powrotnej zobaczyłam jeszcze dwa krokodyle, ale tym razem nie bałam się ich. Te zwierzęta są przerażające, ale jest w nich też coś fascynującego."

Wyjście na punkt widokowy było zdecydowanie mniej ekscytujące od wycieczki do jaskini (ale za to bez dodatkowych kosztów). Można powiedzieć, że nas trochę rozczarowało. 15 minut wchodzenia, widok na okolice i zejście w dół. Ciekawe jest to, że punkt ten jest jednocześnie miejscem schronienia na wypadek tsunami. W całej okolicy poustawiane są tablice wskazujące kierunek ewakuacji, jest też słup z głośnikami - gdy zbliża się tsunami, to włączają alarm. Zapewne system ten powstał, aby uniknąć tragedii takiej, jak ta w 2004 roku.

Wszystkie posiłki jedliśmy w restauracji (smacznie, a ceny umiarkowane) – na otwartym powietrzu. Trzeba było uważać, bo pozostawione dania, niezwłocznie stawały się pokarmem dla ptaków. Tak o mało nie straciliśmy porcji arbuza, za to ananasy ukradła nam małpa – razem z woreczkiem. Poza restauracją na wyspie był jeszcze tylko minisklepik. Dlatego wychodząc gdziekolwiek, trzeba było pamiętać o zaopatrzeniu się przynajmniej w wodę.

18 stycznia 2010
Z mapki wynikało, że spośród pozostałych atrakcji, jedynym punktem niewymagającym wynajęcia łodzi był wodospad. Postanowiliśmy wybrać się tam pieszo – ścieżką przez dżunglę. Zaopatrzyliśmy się w prowiant, to znaczy w to, na co pozwalał nasz sklepik: wodę, ciastka i chipsy! Był tam jeszcze ryż i makaron, ale z braku możliwości gotowania, nie skorzystaliśmy.

Pełni zapału wyruszyliśmy na szlak (oczywiście nieoznakowany), który prowadził wybetonowaną drogą. W koronach drzew obserwowaliśmy stado małp (były inne niż te, które regularnie odwiedzały nas w obozie, miały ciemne futra i jasne twarze). Nie spiesząc się, podziwialiśmy różne egzotyczne rośliny, ptaki i kolorowe motyle.

Po pewnym czasie dotarliśmy do rozwidlenia drogi. Na lewo skręcała nasza betonówka, na prawo prowadziła droga gruntowa z kierunkowskazem do punktu widokowego. Wybraliśmy drogę z kierunkowskazem (nieujętą na mapce). Błędnie zinterpretowaliśmy naszą lokalizację (mapka nie miała skali), więc zamiast do wodospadu dotarliśmy nad morze, i to w pobliże naszego obozu, na dobrze nam znaną plażę! Żeby już nie wracać, kontynuowaliśmy marsz wybrzeżem – z naszej wspaniałej mapki wyglądało, że też dojdziemy. Niestety, tego wariantu nie udało się zrealizować ze względu na przypływ. Przy najbliższych skałach (w miejscu, gdzie na porannym spacerze przechodziliśmy suchą stopą po piasku) woda tak wezbrała, że fale rozbijające się o skały uniemożliwiły przejście.

Nie zrażając się chwilowymi niepowodzeniami, wróciliśmy do obozu i rozpoczęliśmy wyprawę od początku. Tyle tylko, że w międzyczasie zrobiło się południe i upał był niemiłosierny. Niewiele pomogła przerwa na zimne napoje przy sklepiku. Ruszyliśmy tą samą drogą, ale tym razem na rozwidleniu skręciliśmy w lewo. Upał dawał się nam we znaki. Poruszaliśmy się krótkimi odcinkami od cienia do cienia. Zaczęliśmy poważnie rozważać opcję powrotu, tylko myśl o pokonaniu jeszcze raz tej samej drogi w upale, mobilizowała nas do kontynuowania marszu (za każdym zakrętem oczekiwaliśmy końca, albo przynajmniej głębokiego cienia). Sytuację uratował przejeżdżający samochód do przewozu osób, który nas zabrał. Już nam było obojętne czy pojedziemy do wodospadu czy gdziekolwiek indziej.
Okazało się, że samochód kursował pomiędzy dwoma zamieszkałymi punktami wyspy (w obu były domki do wynajęcia) i że pieszo pokonaliśmy niewielki odcinek tej trasy (mapa nie miała skali, no i ten upał). Do wodospadu trzeba byłoby iść jeszcze dalej, ale my już zrezygnowaliśmy – jednogłośnie! Resztę dnia beztrosko spędziliśmy na bardzo urokliwej plaży, koło tego drugiego ośrodka. Tłumów nie było, poza nami, z morza korzystało jeszcze 6 osób (w tym 4 Polaków). Chłodziliśmy się w morzu, odpoczywaliśmy w cieniu rozłożystego drzewa rosnącego nad plażą oraz na jego konarach, w pobliżu baraszkowały małpy. Wróciliśmy tym samym samochodem, można było też wynająć łódź, ale nie wiedzieliśmy ile kosztuje.

Następnego dnia postanowiliśmy opuścić wyspę, głównie ze względów finansowych, ale i tak nie posiedzielibyśmy tu za długo, bo czekały kolejne zakątki Tajlandii, a ferie trwają tylko dwa tygodnie.

Podsumowanie

Jeżeli ktoś lubi wygodne hotele i miejsca rozrywkowe, w których dużo się dzieje wyspa Tarutao na pewno go rozczaruje. Jeżeli ktoś poszukuje kontaktu z naturą – będzie zachwycony! Nas wyspa oczarowała. Nigdzie potem nie widzieliśmy już takich rozległych i pustych plaż oraz nie mieliśmy takiego bliskiego kontaktu z przyrodą. Każdego ranka po wschodzie słońca wychodziliśmy na spacery z aparatem fotograficznym. Wtedy można było zobaczyć najwięcej zwierząt. Nad brzegiem morza niepodzielnie królowały kraby (najczęściej spotykaliśmy małe białe na cienkich nóżkach, poruszające się tak szybko, jakby były popychane podmuchami wiatru, niczym dmuchawce – nazwaliśmy je „Szybkobiałki”).

Żałowaliśmy tylko, że nasz pobyt był taki krótki. Wyjeżdżając postanowiliśmy, że koniecznie musimy tu jeszcze wrócić.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Tanie linie trują! Ryanair i Wizz Air na czele

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto