Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Gruzini wierzą, że gość został zesłany przez Boga

Michał Wójtowicz
Michał Wójtowicz
Samochód sklepikarza, który zabrał nas na przejażdżkę
Samochód sklepikarza, który zabrał nas na przejażdżkę Bartłomiej Zięba
Gość w dom, Bóg w dom, mówi polskie przysłowie. O ile jednak Polacy stosują je głównie do rodziny i bliskich znajomych to Gruzini potrafią z całą serdecznością ugościć spotkanego na drodze podróżnika, czego doświadczamy jadąc do owianej złą sławą Swanetii.

Po dwóch dniach relaksu w położonym nad Morzem Czarnym Batumi razem z Bartkiem postanawiamy udać się do Swanetii. To trudno dostępny region wysokich gór w zachodniej Gruzji, którego szczyty przekraczają 4 tysięcy metrów. Zamieszkują go Swanowie, którzy odizolowani od reszty kraju zachowali swoją odrębność od reszty Gruzinów. W polskim, nieaktualnym przewodniku Bezdroży czytamy, że region jest częściowo niezależny od władz w Tbilisi, rządzi się swoimi prawami, zdarzają się tu napady rabunkowe na turystów i w związku z tym najlepiej wynająć miejscowego przewodnika. Z kolei Lonely Planet uspokaja, że sytuacja poprawiła w 2004 r., po tym jak siły specjalne zastrzeliły lokalnego barona i jego syna, którzy trzęśli całą okolicą, a wielu bandytów trafiło do więzienia. Mimo to w 2006 r. doszło do dwóch zbrojnych napadów na turystów, z których jeden okazał się udany. Jednak na polskim forum wielu naszych rodaków, którzy byli w Swanetii pisze, że region jest bezpieczny, napady to przeszłość i nie ma się czego bać.

Jedno piwo w sklepie

Stoimy od rana na drodze wylotowej z Batumi do Zugdidi. Chcemy dojechać autostopem do tego 70-tysięcznego miasta, skąd można złapać transport do Mestii, liczącej 3,5 tysiąca mieszkańców stolicy Swanetii. Mamy wydrukowane kartki z wypisanymi po gruzińsku nazwami miast (Gruzini używają innego alfabetu). Niestety przez godzinę nikt się nie zatrzymał. Wobec tego wsiadamy do marszrutki, która jedzie w innym kierunku, ale wysadzi nas kilkadziesiąt kilometrów przed Zugdidi.

W odpowiednim momencie kierowca daje nam znać, żeby wysiąść. Zbliża się południe i robi się coraz goręcej. Wobec tego robimy krótką przerwę i wchodzimy do sklepu na piwo. Obsługuje nas starszy pan, właściciel tego interesu. Oprócz niego w środku jest jeszcze kilku jego kolegów, którzy spędzają emeryturę na rozmowach ze starymi znajomymi. Jeden z nich słysząc, że jesteśmy z Polski wpada w entuzjazm i zaczyna wychwalać zmarłego niedawno Lecha Kaczyńskiego. Oświadcza, że nigdy nie zapomni tego jak dwa lata wcześniej w czasie wojny z Rosją nasz prezydent specjalnie przyleciał do Tbilisi, by wesprzeć osamotnionych Gruzinów. Mężczyzna jest tak szczęśliwy ze spotkania z rodakami Kaczyńskiego, że leci do pobliskiego domu i przynosi nam po szklance wina. Z kolei właściciel sklepu wyjmuje plastikową butelkę z czaczą, gruzińską wódką, i leje nam po wielkiej porcji.

Jesteśmy trochę zszokowani tym co się dzieje. Czacza jest gorzka i bardzo mocna. Poza tym jest dopiero południe, a my jesteśmy już nieźle wstawieni, a mamy jeszcze sporo drogi do przejechania. Ale nie możemy przecież odtrącić takiej gościnności. Na szczęście dostajemy ser do przekąszenia.

Sklepikarz oznajmia, że dzisiaj będziemy spać u niego, a teraz zabierze nas samochodem na kąpielisko. A czemu nie? Wrzucamy plecaki do bagażnika i jedziemy do pobliskiego stawu. Woda jest chłodna i po półgodzinnym zanurzaniu się w niej jesteśmy już w miarę trzeźwi. Postanawiamy ruszyć w dalszą drogę, bo kąpiele już się nam znudziły, a dzika Swanetia czeka. Prosimy wobec tego sklepikarza, żeby odwiózł nas z powrotem.

Autostop, autostop

Tym razem łapanie stopa idzie gładko. Od razu zatrzymuje się dwóch mężczyzn w średnim wieku, którzy zawożą nas do Zugdidi, aż na trasę wylotową do Mestii. Przed nami jeszcze 136 km. Ruch jest mały, więc łapiemy marszrutkę, które podwozi nas 30 km do jednej z wiosek. Niestety zbliża się już wieczór i żadna marszrutka do Mestii już nie pojedzie. Pozostaje nam autostop.

Miejscowi robią wszystko żeby nam pomóc. Jeden z nich obchodzi wszystkie samochody w poszukiwaniu kierowców jadących w kierunku Mestii. Niestety nic z tego. W międzyczasie któraś z kobiet pyta się, co zrobimy, jeśli nie znajdziemy dzisiaj transportu. Jak to co, prześpimy się w namiotach, które zabraliśmy z Polski. Ale ona martwi się, że w nocy napadną na nas bandyci. Bez obaw. Kto nas tu napadnie, w zapuszczonej wiosce na końcu świata? No tak, kobieta przyznaje nam rację.

W końcu zatrzymuje się stary UAZ z pękniętą szybą. Kierowca ma na imię Lasza i jest w naszym wieku. Mieszka w wiosce 20 kilometrów przed Mestią i tylko tam może nas podwieźć. Na życie zarabia jeżdżąc pomiędzy Swanetią, a Zugdidi. Właśnie odbywa jeden z takich kursów, do którego najął go drugi z pasażerów. Witia ma 30 lat, na co dzień uczy historii w Tbilisi. Niestety trzy dni temu zmarł jego ojciec i musiał wrócić do rodzinnej wioski w Swanetii. Jako nowa głowa rodziny wybrał się do Zugdidi na zakupy, by mieć czym godnie pożegnać ojca. Z tego powodu samochód jest cały zawalony różnymi towarami i ciśniemy się we czwórkę na przestrzeni, która normalnie przeznaczona jest dla dwóch osób. Ale nie ma co narzekać, ważne, że jedziemy.

Fakt jedziemy, ale tylko 20 kilometrów na godzinę. Po pierwsze winna jest fatalna, pełna dziur droga. Ale ważniejsze jest to co znajduje się obok niej, czyli głęboka przepaść. Wystarczy rzut oka, by wyobrazić sobie samochód turlający się po zboczu, a noga sama schodzi z gazu.

Po godzinie jazdy zatrzymujemy się w przydrożnej jadłodajni. Witia zamawia dla wszystkich chaczapuri, czyli naleśniki z serem, i piwo. Bartek wyciąga czaczę, którą dostaliśmy jeszcze w Batumi i częstują nią Gruzinów. Lasza jako kierowca oczywiście odmawia, ale Witia wypija kilka kolejek. Ja mam dość smaku wódki i nalewam sobie piwa. To samo robi Lasza, z którym stukamy się co chwilę szklankami pochłaniając jedną kolejkę za drugą.

Stan Laszy zaczyna mnie niepokoić. Na dworze dawno zapadła już ciemność, droga jest niebezpieczna, a nasz kierowca trochę sobie popił. Uspokajam się jednak tym, że Lasza to dobry kierowca, który zna drogę jak własną kieszeń i nie wypił aż tak dużo. Ruszamy dalej i po trzech godzinach w ścisku, pokonując wyboje i groźne zakręty docieramy do wioski Witii.

Żałobna uczta

Witia zaprasza nas do siebie na kolację, a Lasza oferuje nocleg. Wobec tego pomagamy przenieść zakupy do chaty, w której czeka już żona i przyjaciele gospodarza. W izbie leży martwy ojciec gospodarza, a obok niego na stole stoją słodycze, owoce i alkohol. Z przywiezionych z Zugdidi produktów żona Witii razem z koleżanką przyrządzają wykwintną ucztę złożoną z ośmiu potraw. Kolację jemy z całą rodziną na stole przed chatą, skąd doskonale widzę ciało nieboszczyka. Witia nalewa mi czaczy i prosi mi, żebym później zmówił modlitwę za jego ojca. Ale jak mam pić wódkę, gdy cały czas patrzę na martwe ciało? Do tego rodzina Witii jest teraz pogrążona w żałobie. Skoro jednak nasi gospodarze uznają to za normalne to trzeba się dostosować. No to zdrowie.

Po skończonej uczcie Lasza zabiera nas do swojej dużej, drewnianej chaty, którą dzieli z rodzicami i licznym rodzeństwem. Obiecuje, że rano dowiezie nas do Mestii. Dostajemy osobny pokój z dwoma łóżkami i zmęczeni minionym dniem kładziemy się spać.

Przed zaśnięciem podsumowuję ostatnie wydarzenia. Pomimo obaw nasza podróż mija ciekawie i bez większych problemów. Ale jak będzie jutro?

Druga część relacji z podróży po Swanetii zostanie opublikowana za tydzień.

od 12 lat
Wideo

echodnia.eu Świętokrzyskie tulipany

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto