Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Hard Rock w Warszawie

Kuba Wandachowicz
Kuba Wandachowicz
W Warszawie z wielkim hukiem otwarto restaurację "Hard Rock Cafe". Granie koncertów w tym kraju to nie jest bułka z masłem. Jest kilka niezłych klubów, w których chce się grać z przyjemnością, ale reszta to, nie przebierając w słowach, syf.

Nikomu nie polecam tej roboty. Dwa dni temu zdarzyło mi się zagrać w klubie, którego nazwa elektryzuje rzesze wyznawców muzyki rockowej na całym świecie. Mowa o klubie „Hard Rock Cafe”, który otworzył swe podwoje w mieście stołecznym Warszawa. Do tej pory sformułowanie „Hard Rock” kojarzyło mi się (może błędnie) z zespołami typu Led Zeppelin i AC Piorun DC, czyli kiepsko mi się kojarzyło, bo fanem takiej muzyki nie jestem. Teraz kojarzy mi się znacznie gorzej.

Formuła klubu wyraża się w nazwie. Ma byc rockowo i hardowo. No i ma być "cafe". Oprócz tego można kupić frytki, stek, hamburgera, obejrzeć saksfon Davida Bowie, spodnie Shakiry, megakulerskie skórzane wdzianko Agnieszki Chylińskiej, cudownie wieśniacką białą koszulę Roberta Gawlińskiego i inne tego typu oszałamiające atrakcje. Jest na czym oko zawiesić. Hard rock pełną gębą.

No i teraz przechodzimy do najważniejszej kwestii: klub robi koncerty. Scena jest, nagłośnienie też (baaardzo drogie i baaardzo dobre), więc powinno być OK. Niestety, nie jest. Dlaczego? Nie wiem. Może po prostu właściele lokalu tak mocno przejęli się rolą (czyli tym, że zarządzają Wielką Sieciową Restaracją, Której Nikt Nie Może Podskoczyć), że postanowili olać zarówno muzyków, jak i publiczność.

Nagłośnienie, jak już wcześniej wspomniałem, świetne. Jednak człowiek odpowiedzialny za obsługę tego sprzętu miałby, jak mniemam, spore problemy z włączeniem radiomagnetofonu typu „jamnik”. Widocznie komuś się wydaje, że jak kupi sobie graty za trylion euro, to one same będą się włączać i regulować (wzorem gitary Super Orfeo z filmu „Upał” Kutza). Niestety, nie tędy droga. Kolejną żenującą rzeczą, z którą dane mi było się zmierzyć, jest specyficznie pojęta punktualność właścicieli lokalu. Na plakatach reklamujących nasz koncert było napisane: godzina 21.30 (słownie: dwudziesta pierwsza trzydzieści), jednak około godziny dwudziestej piewszej otrzymałem komunikat: „gracie godzinę później”. Powód? Należało poczekać, aż ostatni klient typu „konsument” połknie ostatnią frytkę – dopiero wtedy klub mógł się przestawić z opcji „restauracja” na opcję „klub koncertowy”. Dobrze, że nie kazali nam czekać, aż ten ostatni gość strawi swój posiłek.

Cała sprawa wygląda dość groteskowo. Klub, który buduje swoją renomę, odwołując się do legend muzyki rockowej, ma gdzieś muzykę i muzyków. Śmieszne to i smutne zarazem. Nie wiem, być może to taki znak czasów, a ja naiwnie łudzę się, że komuś zależy jeszcze na otwieraniu klubów, w których muzyka będzie czymś więcej niż tylko dodatkiem do wypieczonego steku.

Jedno jest pewne: w „Hard Rock Cafe” rocka pańswto nie uświadczą. Można, i owszem, najeść się do syta i wypić piwo za 11 złotych, jednak cały ten rockandrollowy sztafaż to pic, muzealna atrakcja dla naiwnych. Wypasiony Harley, ściana zbudowna z gitar – oto nędzne pozostałości po rockandrollwym micie, który rozmienił się na drobne i zdechł. Mimo wszystko jestem pewien, że klub odniesie finansowy sukces i stanie się kolejnym trendy-miejscem na clubbingowej mapie Warszawy. No cóż, w końcu właśnie o finansowy sukces tu chodzi. Smacznego.

od 7 lat
Wideo

Zmarł Jan Ptaszyn Wróblewski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto