Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jak nie dać się zabić w szpitalu

Bożena Posadzy
Bożena Posadzy
Pani doktor ponad godzinę wpatrywała się w ekran monitora. Zawołała nawet na chwilę swego kolegę. Po długim namyśle powiedziała wreszcie do córki: „Wie pani, ja tej wady tutaj nie widzę”. Niedowierzanie, szok, łzy. Jak to możliwe?!

Opisana tu historia wydarzyła się naprawdę, choć wiem, że trudno będzie w to uwierzyć.
Ja dałabym wszystko, by móc wymazać te zdarzenia z pamięci.
Po wielu latach marzeń, obaw i starań moja jedyna córka była wreszcie w upragnionej ciąży. W dodatku była to radość podwójna, bo córka spodziewała się bliźniaków. Czuła się bardzo dobrze. Oczywiście cały czas była pod ścisłą opieką lekarzy. Chodziła do lekarzy i w Niemczech, gdzie obecnie mieszkają z mężem, i w Polsce. Wyniki wszystkich badań były wręcz wzorcowe. Jej polski lekarz jedną z wizyt podsumował: „Jak ja lubię przekazywać dobre informacje”. Dzieci rozwijały się prawidłowo i szybko rosły.
Był już 24 tydzień ciąży. Na początku grudnia kolejne badanie w Polsce, jak zwykle potwierdziło, że wszystko jest w najlepszym porządku. Lekarz stwierdził jedynie skracanie się szyjki i nakazał oszczędny tryb życia. Zalecił krótkie spacery i unikanie wysiłku. Kolejną wizytę wyznaczył na 21 grudnia. Wobec tego przez następne dwa tygodnie córka praktycznie leżała i kompletowała przez internet wyprawki dla dzieci. Powoli też planowaliśmy Święta. Zrobiłyśmy listę zakupów – córka zamawiała produkty w necie, ja sprzątałam i wieszałam dekoracje. Wspólnie ubrałyśmy choinkę. To miały być najpiękniejsze Święta w naszym życiu. Dnia 21 grudnia córka z zięciem udali się na zaplanowaną kontrolną wizytę. Już tyle razy słyszeli, że jest wszystko dobrze, więc tym razem również nie spodziewali się niczego złego. Szli po dobre wiadomości, to miała być tylko formalność. Tym bardziej, że był to ten lekarz, który „lubi przekazywać dobre informacje”. Niestety podczas badania lekarz stwierdził, że szyjka skróciła się do 11 mm, co grozi przedwczesnym porodem i córka musi natychmiast udać się do szpitala. Oczywiście do tego, w którym ów lekarz pracował czyli na Borowską. Zięć zawiózł córkę do szpitala i przyjechał do domu po jej rzeczy. Pierwszą noc spędziła na sali porodowej, gdzie nikt nie może wchodzić. Przepłakała całą noc. Była sama, nikt z nią nie porozmawiał, niczego nie wyjaśnił, żadnego wsparcia, żadnego ciepłego słowa. Lekarze byli przygotowani na rozwiązanie ciąży w każdej chwili. Jednocześnie natychmiast podali córce dożylnie leki przeciwskurczowe. Były to leki bardzo dobre (m.in. Tractocile). Działali profesjonalnie. I rzeczywiście, sytuacja była stabilna, nie pogarszała się, chociaż nikt córce tego nie powiedział.
Rano przenieśli ją do zwykłej sali na Oddziale Patologii Ciąży. Była to sala dwuosobowa z wc, łazienką i telewizorem, nowoczesne łóżka sterowane pilotem, specjalne szafki z rozkładanym stolikiem, a więc jak na polski szpital, warunki komfortowe. Tylko zięć nie mógł pojąć, dlaczego u nas trzeba mieć własne sztućce i papier toaletowy.
Nadal nikt nie porozmawiał z córką. Nikt jej nie powiedział, jakie leki otrzymuje, jak one działają i jakie są rokowania, nie mówiąc o jakimkolwiek wsparciu czy choćby uśmiechu. W końcu nie wytrzymałam i na trzeci dzień poprosiłam o rozmowę z lekarzem, który skierował córkę do szpitala. Sądziłam, że jest jej lekarzem prowadzącym. Myliłam się. Jak się później okazało, na tym Oddziale pacjenci nie mają swojego lekarza prowadzącego. To bardzo wygodne rozwiązanie dla ...lekarzy, bo tak naprawdę nikt z nich nie czuje się bezpośrednio odpowiedzialny za konkretnego chorego. Moja rozmowa z lekarzem trwała dwie minuty. Powiedział mi tylko, że podają córce najsilniejsze leki rozkurczowe, które „jak widać nie bardzo pomagają”. Dodał też, że córka musi wytrwać przynajmniej do 28 tygodnia. Po tych słowach pożegnał się. Nie chciał dłużej rozmawiać. To było dziwne zachowanie. Nie wiedziałam, co mam myśleć. Dlaczego powiedział, że leki nie pomagają, a jednocześnie zasugerował, iż „wytrwanie” do 28 tygodnia jest możliwe? Miałam mętlik w głowie, nerwy napięte do granic, wszystko mnie bolało, od trzech dni nie spałam. Nikt córce niczego nie wyjaśnił. Co parę dni badał ją inny lekarz. Jeden wpisał wyniki do karty choroby, inny zapomniał. Córce przekazywano tylko suche informacje. Za każdym razem gorsze. Niestety szyjka stopniowo się skracała: do 5 mm, do 2mm... Po każdym badaniu i usłyszeniu kolejnej strasznej informacji, córka płakała wiele godzin, była załamana, roztrzęsiona. Na poród ciągle jeszcze było zdecydowanie za wcześnie. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, czym grozi poród w tym momencie. Nawet jeśli dzieci by przeżyły, to byłyby poważnie chore. Nikt, żaden lekarz ani położna nie podeszła do jej łóżka, nie wzięła za rękę, by tak zwyczajnie, po ludzku porozmawiać, pocieszyć albo zapytać, czy ma pani może jakieś pytania. Patrzyłam na to z przerażeniem - jak to możliwe, że ludzie wykształceni i powołani do tego, by nieść wsparcie chorym i słabym, są tak nieczuli na ludzkie wołanie o pomoc. Niby robili wszystko co trzeba, podłączali kroplówki, wykonywali KTG, podawali leki i posiłki, ale działali jak roboty, bez emocji, w pośpiechu, byle tylko nikt o nic nie poprosił, byle nikt o nic nie zapytał. Szczerze mówiąc, gdyby nie internet, w ogóle byśmy nic nie wiedzieli - jak działają podawane leki, jakie jest zagrożenie, jak przebiegały i kończyły się podobne historie. Gdyby nie internet, nie wiedzielibyśmy jak córkę wesprzeć, jak z nią rozmawiać. Będąc w szpitalu zapisywałam sobie nazwę aplikowanego leku oraz to, co córka usłyszała „przypadkiem” w trakcie badania i po powrocie do domu czytałam w necie wszelkie informacje na ten temat, studiowałam skład leków, ich działanie, przeciwskazania, wchodziłam na różne fora, poszukując podobnych przypadków. I tak dowiedziałam się, że niewydolność szyjki to bodaj najczęstsza przyczyna zagrożenia przedwczesnym porodem. Przeczytałam dziesiątki, setki podobnych historii. Poznałam online kobiety, które musiały z tego powodu przeleżeć plackiem pół ciąży i ostatecznie wszystko kończyło się dobrze. Dobre wiadomości nazajutrz przekazywałam córce. Oboje z zięciem robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by córka się nie martwiła i mimo okoliczności, myślała pozytywnie. Każdy na swój sposób – ja byłam od roz

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Niedziele handlowe mogą wrócić w 2024 roku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto