Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Joanna Kołaczkowska dla W24: Tak naprawdę nie katuję mężczyzn

Katarzyna Markiewicz
Katarzyna Markiewicz
Nazywają ją królową polskiego kabaretu. Przez wiele lat związana z kabaretem "Potem", od 2002 r. współtworzy formację "Hrabi". Jaka jest, kiedy schodzi ze sceny? Joanna Kołaczkowska w wyjątkowej rozmowie dla Wiadomosci24.pl

Spotykamy się w kawiarni, o tej porze nie ma tam prawie nikogo. W uszach brzmią mi jeszcze teksty skeczy "Hrabi", które oglądałam nad ranem, by przed spotkaniem poczuć kabaretową atmosferę. Rozkrzyczana, zdecydowana, bezwzględnie katująca i strofująca mężczyzn Joanna Kołaczkowska? Przede mną siedzi zupełnie inna osoba.

Katarzyna J. Markiewicz: To prawda, że nie lubi Pani opowiadać dowcipów?
Joanna Kołaczkowska: Nie umiem!

Nie wierzę.
- Naprawdę. Palę wszystkie! Nigdy nie mogę ich zapamiętać. Umiem opowiedzieć tylko jeden. Kawał jest w ogóle bardzo trudną formą. Żeby go dobrze opowiedzieć, trzeba się naprawdę w tym specjalizować. Krótka forma, zwięzła, pominie się jeden fragment fabuły i dupa, nie ma puenty. To jest taki mini-skeczyk.

Łatwiej jest się śmiać z siebie czy z innych?
- Z siebie. Dla mnie łatwiej z siebie, bo znam swoje wady i zalety, mogę z nich zrobić fajną mieszankę. Jedne wady wyciągać, drugie chować, mogę je nawet w sobie znajdować, chociaż ich nigdy wcześniej nie widziałam. To jest prostsze, bo ja to znam. A naśmiewanie się z innych zawsze może budzić sprzeciw. Mój własny, wewnętrzny, oraz sprzeciw widzów. Żart zawsze musi przejść przeze mnie. Nie wyobrażam sobie naśmiewać się z kogoś, a już nie daj Boże z kogoś konkretnego i używać czyjegoś nazwiska.

A ile jest prawdziwej Asi Kołaczkowskiej w kabarecie?
- Niewiele. Ze mną jest tak, że w kabarecie są tylko fragmenty mnie. Fragment mojego domu lub fragment domu, który miałam okazję przez chwilę obserwować. Gdzieś w restauracji czy na ulicy usłyszałam, że ktoś mówi tak, a nie inaczej. Ciocie, babcie, moja mama, te pouczające, ciągle strofujące mężczyzn, zawsze lepiej wiedzące kobiety - to jest moja inspiracja, źródło charakterystycznej intonacji, której używam w rozmowach z mężczyznami na scenie. W tym, co robię musi być w jakimś sensie część mnie, ale niekoniecznie mojej osobowości, jedynie część moich wspomnień.

Więc jaka tak naprawdę jest Joanna Kołaczkowska?
- Niestety zbyt nieśmiała. I dzika. Nie mam w sobie przebojowości, nie potrafię wielu rzeczy załatwić, ogarnąć pewnych spraw, bardziej bym się zdała na drugą osobę. Ja potrafię zaczarować, ale już nie umiem wydobyć do końca tego, na czym mi zależy. Jestem skryta, wolę się schować w domowym zaciszu. Domatorka, raczej w małym gronie, rzadziej z ludźmi. Najczęściej sama z córką w domu. To moja natura - schowana. A scena to sposób na odkrycie się na chwilę, na wyładowanie tego, co gdzieś we mnie jest. Nie jest tak, że ja nie wychodzę do ludzi, bo nie chcę, bo lubię samotność. Tak czysto teoretycznie bardzo bym chciała być inna, ale nie jestem, w związku z tym robię to w kabarecie. Dzięki temu mam dwie takie Aśki. Jedną spokojną w domu i drugą szaloną na scenie.

Wszyscy myślą, że jestem taka, jak w skeczu "Słaba płeć", który w internecie krąży pod hasłem "Kobieta". Myślą, że ja tak traktuję facetów, że ich gnębię. Z drugiej strony prawda jest taka, że jeśli można w internecie obejrzeć coś ze mną, to właśnie te skecze, w których ja katuję mężczyzn, bo ludzie lubią takie wyraziste, silne postaci.

Mój wizerunek tak naprawdę uratowali "Spadkobiercy". Dorin Owens, moja bohaterka, jest tam bardzo różna, bywa krzykliwa, ale jest też łagodna, pokazałam w niej między innymi taką liryczną stronę samej siebie. W "Spadkobiercach" sporo jest mojego sposobu myślenia, dużo mojej uczuciowości. Jeśli ktoś ma mnie odnajdywać, to bardziej w "Spadkobiercach", a nie w skeczach kabaretowych. Bliżej mi do Dorin.
No, właśnie, skoro już jesteśmy przy "Spadkobiercach" - improwizowanym serialu kabaretowym. To trudne doświadczenie?
- Bardzo trudne, choć ja akurat na szczęście miałam okazję uczyć się na materiale "Spadkobierców" od samego początku, czyli od 1993 r., w związku z tym tę przestrzeń sceniczną zdążyłam dobrze poznać. W serialu przeszliśmy przez różne załamania, przez zmiany technik i metod grania. Próbowaliśmy różnych rzeczy, nawet lekko ustawiać scenariusz, wymyślać coś przed graniem, próbowaliśmy być przygotowani. Ale szybko z tego zrezygnowaliśmy. Później był taki moment, że tak dobrze improwizowaliśmy, że ludzie nie wierzyli, że to improwizacja, byli przekonani, że to jest przygotowane. Mówili: "No, niemożliwe, takie długie zdanie, nie da się tak na poczekaniu wymyślić!". No więc, zaczęliśmy kombinować, co zrobić, by udowodnić ludziom, że improwizujemy. Doszło do tego - kilka osób w serialu się w tym specjalizowało - że budując zdanie, mówiąc coś... Dobra, ja tak miałam, przyznam się - budowałam zdanie i w trakcie popełniałam błąd gramatyczny, żeby widzowie pomyśleli, że nie dałam rady. Chciałam pokazać, że jest spontan. Myśmy musieli udawać, że udajemy spontan. (śmiech) Coś kosmicznego! I to działało. Potem już wszyscy wiedzieli, że improwizujemy, więc nie musieliśmy sięgać po takie metody.

Niesamowite jest obserwowanie tego, jak w "Spadkobiercach" nawzajem się zaskakujecie, rozśmieszacie, zadziwiacie! Staracie się raczej unikać gotowania się ze śmiechu na scenie?
- Są takie momenty w tym serialu, że stoję i mam wrażenie, że zaraz pęknę. Ja też często nie mogę uwierzyć w to, co niektórzy aktorzy tam wyrabiają - najczęściej Robert Górski. My wszyscy to przeżywamy, wszyscy mamy z tego zabawę. Przez lata dojrzewaliśmy do tego, czy dawać upust emocjom na scenie, czy nie, był czas, kiedy mówiliśmy: "nie, nie gotujmy się, to fatalnie dla serialu, że się gotujemy" i pilnowaliśmy tego, ale to też nie jest dobrze. Nie może być tak, że z gotowania rezygnujemy całkiem, ale też nie może być tak, że cały czas się śmiejemy, musi być jednak wrażenie sztuki, wrażenie, że coś płynie, że coś trwa. Że to jest inny świat. Po latach wiemy, że potrzebna jest pełna harmonia wszystkiego, czego się nauczyliśmy do tej pory. Musi być porządek, na którym można zbudować bałagan.

Skąd pewność, że akurat ten żart będzie świetny, że rozbawi publiczność? Jak to przewidujecie, wyczuwacie?
- Nigdy się tego nie wie, właściwie cały nasz zawód polega na tym, że my nie wiemy. Nie mamy pewności, czy skecz się uda, czy widzowie zareagują tak, jak zaplanowaliśmy, czy tu w ogóle jest coś zabawnego, czy my jesteśmy w stanie to zagrać. Nigdy nie wiemy, czy to będzie działać. Ale kiedy gramy i słyszę reakcję, widzę, jaką to ma siłę, dostaję uderzenie w głowę, wszystko do nas wtedy wraca i wiem, że się udało.

Najtrudniejsze w tym zawodzie jest...
- Jeżdżenie. To jeżdżenie po kraju i to, że jesteśmy nadal grupami amatorskimi, bez swojego miejsca, bez teatru, bez lokum. Naturą kabaretu dziś jest podróżować po kraju, występować i śmieszyć. To jest bardzo trudne, ale jednocześnie fajne, bo żyjemy w ciągłym ruchu, w ciągłej zmianie. Wciąż poznajemy nowych ludzi, a kiedy trafiamy w te same miejsca, w których byliśmy, mamy wrażenie jakbyśmy odwiedzali kogoś z rodziny. Staramy się ograniczać te wyjazdy, mamy limit 12 dni w miesiącu, ale i tak wiadomo, ze z dojazdami zrobi się tego zawsze więcej.

Więc marzy Pani o tym, by stworzyć teatr?
- To jest właściwie mój cel. Tak się kiedyś musi stać, nie można wiecznie jeździć. Może osiądę nie tyle we własnym teatrze, ale w jakimś? Zobaczymy.

Jak się w zasadzie łączą Pani pedagogiczne studia z kabaretem?
- Nijak! Kiedyś się studiowało żeby "postudiować", czyli poimprezować, trochę powariować, pojechać gdzieś ze znajomymi, zobaczyć jakieś festiwale, przedłużyć młodość. Postudiować, ale nie żeby zdobyć jakąś wiedzę, absolutnie nie. Zresztą - dzięki temu, że poszłam na studia, zaczęłam robić kabaret. Dzisiaj nie wyobrażam sobie, żebym miała robić w życiu coś innego.
Nie ma już życia bez kabaretu?
- Nie ma. Czasem próbuję sobie wyobrazić, co by było, gdybym nie mogła już pracować w kabarecie, żeby być na to przygotowana - ja na wszystko muszę być przygotowana, łącznie ze śmiercią. Wiem, że się nie da, ale przynajmniej próbuję. Utrata pasji często mi towarzyszy w myślach. Buduję sobie w głowie obraz emocji, które mogą mi wtedy towarzyszyć, oswajam je, boję się tego, więc staram się przygotować na najgorsze. Ale nie chciałabym pracować nigdzie indziej.

Kobietom jest w tym zawodzie łatwiej czy trudniej?
- Nie wiem, chyba można powiedzieć, że i łatwiej, i trudniej. Trudniej, bo kobieta najczęściej ma swój kobiecy urok, który trochę na scenie przeszkadza - jej seksualność, wygląd, ubiór. Mężczyźni często zwracają na to uwagę i to zaburza odbiór kabaretu. Z drugiej strony jeśli się to dobrze poprowadzi, może zadziałać na korzyść. My staramy się robić tak: skoro już są te pośladki, to pokażmy je! Nie można oczywiście z tym przesadzać, jakaś estetyka musi być. Trzeba to wyważyć, jak wszystko zresztą.

Mówi się, że mężczyźni są po prostu śmieszniejsi od kobiet. Pani przełamuje ten stereotyp...
- Bo ja troszkę jestem takim facetem. Bardzo dobrze rozumiem mężczyzn, zawsze chętniej kumplowałam się z chłopakami, łaziłam po drzewach, żarłam kamienie, patyki, strzelałam z procy. Bardzo mnie interesował męski świat, nie miałam dziewczęcych zainteresowań. Nawet kiedy miałam koleżanki, to wszystkie zachowywałyśmy się bardzo po męsku - zakładałyśmy bandy, w których zawsze byłam szefem, rozrabiaczką, biłam się. Byłam najmniejsza w klasie, ale odważna. Taki jamnik!

A kto jest, Pani zdaniem, najlepszym artystą kabaretowym w Polsce?
- Robert Górski. On jest bardzo wszechstronny, to facet, który właściwie, czego się nie dotknie, obraca w złoto. Bardzo elokwentny, inteligentny, bystry. Pisze świetne teksty - zwarte, gęste, bardzo śmieszne, a do tego pisze ich dużo. I jest genialnie uzdolnionym aktorem! Ja go porównuję do Dobrowolskiego, którego też uwielbiam. Kiedy piszę coś, bardzo często wyobrażam sobie, że gra to właśnie Dobrowolski. Wiem, że on tego nie przeczyta, nie wykona, ale samo wyobrażenie pomaga mi złapać odpowiedni klimat. Po prostu tak lepiej mi się myśli i pisze. Podobnie mam z Góralem - czasem piszę pod niego, dzięki temu wiem, jak rola powinna być zagrana. Później ten tekst gra mój kolega z kabaretu "Hrabi", więc kwestię wzbogaca jeszcze jego osobowość i robi się z tego taka fajna mieszanka.

Lubi Pani swoją popularność? Ludzie Panią zaczepiają?
- Ludzie nie zaczepiają nas za często, na szczęście. To jest trochę inny rodzaj popularności, nigdy nie będziemy mieć popularności tabloidowej. I chwała Bogu.

A dlaczego? Nie chciałaby być Pani celebrytką? "Taniec z Gwiazdami" nie kusi?
- Nie, nie, nie! Ja bym chyba umarła. Jak tylko mam w rękach jakąś kolorową gazetę, to ją oglądam z wielkim zainteresowaniem i za każdym razem, kiedy czytam jakiś wywiad, to mam dreszcze, bo sobie wyobrażam, że tego zawstydzającego wywiadu udzielam ja. Bardzo się denerwuję wtedy, pocę się cała, wyobrażam sobie, że to ja opowiadam o swojej rodzinie, mężu, dzieciach, traumach, o tym, jak się strasznie rozwodziliśmy albo rozwodzimy, te wszystkie bzdury. Jak to się dzieje, że ktoś uznaje, że jego życie intymne kogokolwiek poza najbliższymi interesuje? Budzi ciekawość, owszem. Ale ta płytkość odbioru jest przecież nie do uniknięcia. Bardzo mnie interesuje sam proces decyzji. Ktoś przychodzi i mówi: "Pani Joanno, chcielibyśmy zrobić z Panią wywiad, dotyczący tego, jak Pani przeżyła rozstanie z narzeczonym". A ja na to: "Och tak. Opowiem o tym ludziom. I tym, którzy mnie lubią i tym którzy nie znoszą".

Jak to się dzieje, że osoba dorosła w pełni władz umysłowych, w miarę ustabilizowana emocjonalnie stwierdza: "tak, opowiem całej Polsce o tym, jak mnie skrzywdził albo o tym, jak ja go skrzywdziłam"? Dla mnie to jest przerażające i dla byłego partnera/partnerki głęboko niesprawiedliwe.

Nurtuje mnie kwestia pewnej ciekawostki: to prawda, ze ma Pani uprawnienia na prowadzenie wolnobieżnych pojazdów mechanicznych?!
- Oczywiście! Chodziłam do technikum ogrodniczego i tam prawo jazdy na traktor było obowiązkowe. Jak sobie to przypomnę, to samej mi się wierzyć nie chce. Mam jeszcze uprawnienia na motory!

Jeździ Pani motocyklami?!
- Jeździłam. W 2008 r. miałam dość silną kontuzję kręgosłupa, wystraszyłam się i sprzedałam motocykl. Ale doświadczenie jest. Zdałam za pierwszym razem, miałam talent do jeżdżenia. Zdarzało mi się nawet pojeździć trochę crossowo, po polach. To było takie przyjemne! Tylko, że co chwilę padałam z tym motorem. Zawsze starałam się upadać tak, żeby nie pobrudzić ciuchów, więc kiedy widziałam przed sobą błoto i wiedziałam, że upadnę, to skakałam, robiłam przewrót, takiego koziołka, żeby wyskoczyć daleko poza błoto, jakieś krzaki. To nie było zbyt mądre. Biorąc pod uwagę mój kręgosłup.

Ale traktorem tak Pani nie szalała?
- Nie, bałam się. Instruktor jazdy zawsze kopał nas po kostkach.

Rozpoczął się konkurs Dziennikarz obywatelski 2011 Roku.
Zgłoś swój materiał! Zostań najlepszym dziennikarzem 2011 roku. Wygraj jedną z ośmiu zagranicznych wycieczek.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Joanna Kołaczkowska dla W24: Tak naprawdę nie katuję mężczyzn - Nasze Miasto

Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto