Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Kolumbijski Labirynt" - w strefie śmierci

michalmazik
michalmazik
Łukasz Czeszumski
Łukasz Czeszumski archiwum ŁC
Kolumbia to kraj, który ogromne zyski czerpie z handlu narkotykami. Tam, gdzie są ogromne, nielegalne pieniądze, tam są morderstwa, terror. Rozmawiamy z Łukaszem Czeszumskim - dziennikarzem, współpracującym z tygodnikiem "Polityka", twórcą serii reportaży o wojnie narkotykowej, terrorze w najniebezpieczniejszych regionach na globie.

Odwiedzasz najniebezpieczniejsze strefy świata: Iran, Afganistan, Boliwia, Kolumbia. Po lekturze Twoich reportaży odnosi się wrażenie, że ostatni z wymienionych krajów działa na Ciebie jak magnes. Czy tak jest w rzeczywistości?
- W każdym z krajów, które wymieniłeś sytuacja i stopień zagrożenia jest inny. Według ostatnich danych najgroźniejsze miasto świata ostatniego roku to Ciudad Juarez w Meksyku, gdzie ma miejsce kilkadziesiąt morderstw dziennie. Jednocześnie Meksyk to popularny kierunek dla turystów, którzy mogą tam przylecieć i odlecieć, nawet nie mając większego pojęcia o rozmiarach mającej w tym kraju miejsce przemocy i bezprawia. Z wymienionych przez ciebie - Iran to reżim, a reżimy, jeśli już nas do nich wpuszczą, są bezpieczne, bo władza trzyma tam wszystko pod ścisłą kontrolą. Boliwia to z kolei typowy ubogi kraj trzeciego świata, są tam zagrożenia kryminalne, ale nie toczy się tam wojna. W Boliwii bywałem kilka razy w miejscach „bezprawia” - np. dżunglach północnego Santa Cruz, w których życie wygląda jak na dzikim zachodzie, wszyscy jeżdżą konno i z bronią u boku. Bywałem też kilka razy w Chapare, rejonie produkcji kokainy. Tam trzeba być ostrożnym, bo każdy gringo, który wdepnie w sprawy producentów narkotyków, od razu staje się celem. Pisałem reportaż o kokainie i przekonałem dowódcę policji antynarkotykowej, aby pozwolił mi iść na patrol z jego ludźmi. To zapewniło mi bezpieczeństwo, bo nie wylądowałem w strefie sam, tylko w grupie dobrze uzbrojonych policjantów. Najgroźniejsze są kraje, w których toczą się wojny domowe. Ale nie można na to patrzeć tak, że na całym obszarze takiego kraju toczą się walki. To są zwykle izolowane prowincje. Podczas ostatniego pobytu w Peru odwiedziłem VRAE, tak się popularnie nazywa strefę gór i dżungli w środkowej części kraju. To rejon, w którym wciąż działają partyzanci Świetlistego Szlaku, masowo produkuje się kokainę, a władza państwowa nie dociera. Do Peru przybywają co roku miliony turystów, zwiedzają sobie Machu Picchu, oni nie wiedzą nawet, że istnieje coś takiego jak VRAE, że około 100 kilometrów od Machu Picchu jest już „strefa”, w której działają terroryści. Ale Peru to jeszcze nic. W Brazylii w Rio de Janeiro tuż obok normalnych dzielnic są favele, w których jedyną władzą są kartele narkotykowe. Ludzie karteli chodzą tam po ulicach, uzbrojeni w broń maszynową. Na dole, kilometr dalej, jest normalne miasto i jego codzienne życie. Ale nikt nie powie, że Brazylia to kraj wojny. Mało osób wie, że każdego dnia w strzelaninach w Brazylii ginie średnio od 100 do 200 osób.

A Kolumbia?
- Jeśli chodzi o Kolumbię, fascynowała mnie zawsze jej różnorodność, jej kontrasty. Rand Corporation wydało kiedyś polityczny raport o sytuacji w Kolumbii, jego tytuł brzmiał „Kolumbijski Labirynt”. To jest właśnie właściwe słowo - labirynt. Kraj, którego sytuacja i konflikt jest bardzo skomplikowany, a jego problemy złożone. Każdy pobyt tam to kolejna lekcja. Dla reportera Kolumbia to raj tematów - tam każda pierwsza lepsza historia jest jak scenariusz filmu sensacyjnego. Dlatego tak chętnie tam wracam. Zawsze zostaje mi coś nowego do zrobienia w Kolumbii.

Kolumbia - to narkotyki, mafia, płatni zabójcy, terroryzm - tak w kilku słowach można określić wiedzę przeciętnego Polaka na temat tego kraju. A druga strona medalu? Czym urzekła Cię Kolumbia?
- Te wszystkie wyobrażenia mają odzwierciedlenie w rzeczywistości, ale to niestety generalizowanie. Miejsca, gdzie rządzą rebelianci, gdzie toczą się wojny gangów to tylko część rzeczywistości Kolumbii. Kolumbia na tle typowego trzeciego świata to tak naprawdę rozwinięty, nowoczesny kraj o bogatym życiu kulturalnym, z gościnnym i przyjaznym narodem, ludźmi otwartymi na świat i na innych. Dzięki zadaniom reporterskim, które mnie tam zawiodły zwiedziłem miejsca, do których zwykli turyści nie mają dostępu. Dzięki temu poznałem to, co nazywam kolumbijskim zróżnicowaniem. Jednego dnia jesteś w mieście Saravena, którego centrum to jedna wielka ruina zniszczona przez bomby. Wsiadasz w samolot i jesteś w Bogocie czy Medellin, ogromnych, nowoczesnych metropoliach. Znowu w samolot i jesteś w dżungli, gdzie władzę sprawują rebelianci. Jednego dnia rozmawiałem z szefem policji, drugiego z płatnymi zabójcami. I on i oni okazywali wiele życzliwości. Niezwykły kraj, prawda?

Czy narkotyki są według Ciebie przyczyną przestępczości w tym kraju?
- Zanim w latach 70. nie rozpoczął się boom na kokainę w Stanach Zjednoczonych, Kolumbia była ubogim, prowincjonalnym krajem. Za sprawą kokainy w ciągu kilku lat szefowie kartelu z Medellin stali się ludźmi z pierwszej dwudziestki listy najbogatszych obywateli świata. Na ich rancza przylatywały samoloty z USA, z których paki dolarów wyładowywano widłami na ciężarówki. Naprawdę, używano do tego wideł! Nikomu nie chciało się tego liczyć, po prostu ważono pojazd i tak określano, ile gotówki wiezie. Kartel kupował używany samolot pasażerski, wykręcano z niego fotele, i zapełniano po dach pieniędzmi. Brat Pablo Escobara żalił się, że gotówka waży więcej i ciężej ją przewozić, niż samą kokainę. Ten przykład wystarczy, aby sobie uzmysłowić, o jak duże pieniądze toczy się gra w narkobiznesie.

Jak lukratywny jest to biznes?
- Jedna motorówka kokainy puszczona z Kolumbii do Meksyku przynosi kartelom zysk około 60 milionów dolarów. Rynek kokainy na świecie generuje rocznie wartość około 150 miliardów dolarów. W Kolumbii zyskowność narkotyków nałożyła się na biedę, na wojnę domową toczoną przez komunistycznych partyzantów, no i przede wszystkim na podatny grunt w świecie biznesu. No bo niby dlaczego Kolumbia stała się centrum narkobiznesu, a nie na przykład Boliwia czy Peru? W Kolumbii od stuleci przemyt był typowym zajęciem biznesmenów. Tam przemycano od zawsze - złoto, szmaragdy, alkohol. Ze stref wolnocłowych w Panamie wędrują do Kolumbii statki pełne telewizorów, lodówek, części samochodowych, idących tam do normalnych sklepów, a które wjeżdżają do kraju nielegalnie, bez opłacenia ceł. Przemyt i kiwanie państwa to w Kolumbii od zawsze niczym narodowy sport. Nie należy tego mieszać z pospolitym złodziejstwem. Istniała etyka tego biznesu i wzajemne zaufanie, bo za oszukanie wspólnika groził ostracyzm w towarzystwie a w czasach groźniejszych - śmierć. Boliwia i Peru nie posiadały silnej klasy biznesmenów i dlatego zostały tylko producentami liści i bazy kokainowej, a Kolumbia wyrosła na lidera tranzytu i dystrybucji narkotyków. To też sprowadziło na Kolumbię przemoc, bo gdzie gra toczy się o tak ogromne sumy, tam konkurenci nie zawahają się przed niczym. Mogą też kupować całe armie, zlecać zabójstwa dowolnych osób. To ten „deszcz krwi”, który niczym fatum, zawsze pojawia się tam, gdzie kokainowe fortuny. O kokainie i o kokainowych wojnach napisałem moją książkę, bo chociaż w Kolumbii produkuje się też inne narkotyki (marihuanę, heroinę) to ich udział jest dużo mniejszy, pełnią rolę drugiego planu.
W jaki sposób rząd próbuje walczyć z terroryzmem?
- To wygląda różnie w różnych rejonach kraju, bo władza w Kolumbii jest silnie zdecentralizowana. Rząd Kolumbii najsilniej walczy z partyzantami i działania ostatnich lat pokazały, że czyni to dość skutecznie. Partyzanci, ogłaszający się oficjalnie jako walczący o „rewolucję” i zrównanie klas, to w istocie zwykli terroryści, utrzymujący się z narkotyków i kidnapingu. Nie mają realnego poparcia w chłopstwie na terenach, na których działają. Jak powiedziała mi pewna mieszkanka wsi w Putumayo w Kolumbii - „przychodzą i jak masz dwie kury, to jedną oni sobie wezmą. Jeśli im nie zapłacisz, zabierają dzieci, aby uczynić z nich innych partyzantów.” Tak są postrzegani na terenach, na których działają, jako zbrojna i dobrze zorganizowana banda łupieżców. Rząd prezydenta Uribe dozbroił i powiększył armię, dzięki czemu odbito wiele rejonów, władanych do tej pory przez rebeliantów. Z drugiej strony - nie można tego konfliktu określać według schematów znanych z westernów - źli bandyci i dobry szeryf. Ten sam prezydent Kolumbii jest mocno powiązany z grupami paramilitarnymi, a w młodości z ludźmi, działającymi blisko kartelu Medellin. Partyzanci z kolei wyrośli z postkolonialnych nierówności, które odsuwały całe klasy społeczne na margines życia. Jest wiele prawd w tym konflikcie, nie można postrzegać go w aspektach czerni i bieli.

Przebywałeś w Arauka - regionie Kolumbii zasobnym w ropę naftową. Dla zwykłego czytelnika nazwa nic nie mówi, osoby posiadające wiedzę na temat Kolumbii kojarzą Arauka z nieustanną walką o złoża ropy, nielegalną partyzantką wyłudzającą miliony dolarów od biznesmenów. Jak tam naprawdę jest? O co walczą nielegalne bojówki?
- Dla mnie to był świetny temat: międzynarodowa korporacja wydobywa ropę ze środka dżungli a w dżungli siedzą terroryści, którzy atakują firmę i wysadzają rurociąg. Rząd próbuje zaprowadzić spokój, ale kończy się to na represjach wobec lokalnej ludności. Ale przede wszystkim znalazłem w tym temacie pewne odbicie ciekawego powiązania zjawisk na świecie. Ropa, której ceny mają wpływ na rozwój i istnienie pierwszego świata - i wojna o tę ropę, toczona bezpardonowo w świecie trzecim, zamieniająca życie miejscowych ludzi w koszmar. My wlewamy benzynę do baku na stacji, a tam o wydobycie surowca do tej benzyny toczą się krwawe walki, giną ludzie, którzy nic z tego nie rozumieją oprócz jednego - że to przez ropę.
Kolumbijska wojna jest prowadzona przez zyski z dóbr, które konsumują zamożne kraje północy. Jednocześnie kraje te nie zdają sobie sprawy z odpowiedzialności. Osoba kupująca działkę kokainy nie myśli o tym, że za tą działkę ktoś na drugiej półkuli zabija inną osobę lub finansuje bombę. To powiązanie zjawisk w globalizującym się świecie jest bardzo ciekawe.

Robiłeś reportaże w Medellin. To miasto kontrastów. Czym Cię urzekło?
- W ostatnich latach Medellin znacznie się uspokoiło. Jaki jest tego sekret? Władowano setki milionów dolarów w inwestycje w dzielnicach nędzy oraz w programy socjalne mające zrównywać szanse. Kilka tysięcy członków gangów zostało uniewinnionych w zamian za rozbrojenie i odejście z przestępczego życia. Teraz powoli na miejsce gangsterów, którym dano „drugą szansę” wchodzą nowe, młode grupy. Rząd lokalny chwali się, że zrozumiał, że nie w samym zwalczaniu przemocy jest sens, ale w likwidowaniu przyczyn. Ale jak walczyć z zakorzenioną głęboko kulturą przemocy? Sytuacja wielu grup społecznych w Kolumbii jest jak wyjęta z koszmaru. Są rejony w Kolumbii, w których kultura przemocy wrosła całkowicie w sposób myślenia. Tam zabójstwa są normalną rzeczą, szarą codziennością. Nikt się tam jakimś morderstwem specjalnie nie porusza. Gdy europejski widz ogląda dajmy na to kolumbijski film „Rosario Tijeras” albo „Matka Boska zabójców”, widzi krwawą jatkę, show bezsensownej przemocy. Tymczasem to jest odbicie rzeczywistości. Świata, w którym morderstwo, u nas najgorsza zbrodnia, w takich miejscach - jest drogą do garści dolarów albo czymś dokonywanym z chwilowego kaprysu. Pif-paf i koniec. U nas - dramat, tam - zwykła rzecz. Dlatego latynoskie kino, gdy opowiada o zabójcach z Kolumbii albo o favelach z Brazylii jest w Europie słabo rozumiane. To dla przeciętnych ludzi jakaś rzeczywistość science fiction, coś z innej planety.
Na terytorium, gdzie panuje terror każdy może być szpiclem, współpracować z mafią lub armią. Jak w takim wypadku udaje Ci się nakłonić ludzi, aby mówili? Jak zdobywasz kontakty, zaufanie ludzi, którzy może woleliby pozostać anonimowi?
- Złota zasada - po prostu jechać do centrum wydarzeń. Potem to już kwestia czasu i znalezienia dojścia do ludzi. Obok normalnych wywiadów i obserwacji wydarzeń bardzo istotne jest nawiązywanie kontaktów z miejscowymi, zdobywanie ich zaufania. To wszystko czas, czas i umiejętność słuchania. O tej sztuce napisano tomy. Trzeba być otwartym na opowieść człowieka, może ona bardzo różnić się od naszego wstępnego nastawienia, więc zamiast mechanicznego zadawania pytań, trzeba bardziej słuchać, rozmowa powinna toczyć się w stronę poznania człowieka i zrozumienia go. W strefach wojen nie jest trudno zachęcić ludzi do zwierzeń. Dziennikarz, szczególnie zagraniczny, jest postrzegany jako neutralny, jako przybysz z innej rzeczywistości. Większym zagrożeniem jest, że rozmówca próbuje nas zmanipulować do swojej wizji.

Czyli najważniejsze jest podejście do ludzi…
- W Afganistanie w 2004 robiłem wywiad z Ismaelem Khanem, znanym i zasłużonym w działaniach wojennych przywódcą mudżahedinów. Oprócz mnie był tam Amerykanin, dziennikarz New York Timesa, jednej z najpotężniejszych gazet na świecie. Ten wymuskany dżentelmen przyleciał prosto z Kabulu, zapewne prosto też ze swojego klimatyzowanego hotelu w stolicy. Nie tylko nie był merytorycznie przygotowany do wywiadu, on nawet nie umiał przywitać się z gospodarzem używając afgańskiej etykiety, która nota bene wcale nie jest skomplikowana. Po wywiadzie ów dżentelmen zapakował się do swojej limuzyny i zapewne udał na lotnisko w lot powrotny do Kabulu i potem do swojego klimatyzowanego hotelu, bo pewnie miał umówione na ten dzień jeszcze kilka wywiadów z politykami z salonów. A ja z owocnym wywiadem wróciłem do mojego hotelu za pięć dolarów, zjadłem obiad z jego właścicielem (zawsze lubię rozmowy ze zwykłymi ludźmi w rejonach konfliktów, ich przekaz to poznanie prawdziwej opinii publicznej bez politycznych frazesów i oficjalnego fałszu) i mogłem zastanowić się nad kierunkami rozwoju współczesnych mediów. Medialna machina współczesnych czasów nastawiona jest na komercję, na wspieranie określonych opcji polityczno-biznesowych. Zatraca się w tym wszystkim pierwotny sens dziennikarstwa.

W jednym z reportaży napisałeś, że rozmowa z dziennikarzem w niektórych regionach Kolumbii jest powodem do wykonania kary śmierci…
- Chodzi o tekst z Putumayo. Pojechałem do pewnej małej wioski na granicy Kolumbii, w strefie pod kontrolą partyzantów. Nie spodziewałem się wielkich sukcesów, ale pojechałem, aby zobaczyć, jak tam jest. Usiadłem w jedynej we wiosce restauracji. Miejscowi zaczęli w pewnym momencie między sobą głośno gadać o ostatnich nalotach amerykańskich samolotów, które zrzucają chemikalia, niszczące plantacje koki. Włączyłem się do rozmowy i po chwili miałem chętnego do rozmowy plantatora. Ten człowiek zaprosił mnie do domu, opowiedział mi całą historię swojego życia, pokazał, jak produkuje kokainę. Nie bał się ujawniać takich rzeczy, dla niego produkcja białego proszku, sprawy rebeliantów, zabójstwa, to był chleb powszedni. Opowiadał o tym niczym murarz, opowiadający o budowie domów. Żył na terenie pod kontrolą partyzantów, i tylko ich się obawiał. Gdybym potem ujawnił jego personalia, mógłby mieć kłopoty. W takich miejscach jak Putumayo zabija się tak łatwo, jak u nas strzela palcami.

W lecie organizujesz wyprawę do Peru. Zamierzasz szukać pozostałości dawnej cywilizacji czy to kolejna wyprawa związana z przestępczością, wojną, terrorem?
- Tym razem chcę odpocząć od wojen i terroryzmu. Robię dwie ekspedycje w Peru, będziemy zagłębiać się w dżunglę i góry w poszukiwaniu ruin dawnych cywilizacji i plemion indiańskich. Peru to fascynujący kraj, miejsce dla każdego poszukującego prawdziwej przygody. Byłem tam wiele razy, nawet nie policzę ile, ale za każdym razem znajduję w tym kraju coś nowego do odkrycia. Prawdziwa przygoda to na szczęście nie tylko miejsca konfliktów.

Napisałeś kilka książek, niestety nie doczekały się wydania. Jakie szanse mają czytelnicy na ujrzenie Twoich tekstów w wersji książkowej jeszcze w 2010 roku?
- Za dużo pracy, za dużo planów do realizacji. Przy tym wszystkim trudno znaleźć czas, aby szukać wydawcy. Szczególnie, że debiutantowi ciężko się przebić, a rynek książek w Polsce nie należy do łatwych - ludzie po prostu mało czytają, a tematy związane z egzotycznymi krajami są uznawane za niszowe. Wydawcy uważają, że ludzie interesują się tylko własnym podwórkiem. Ja myślę, że to nie tak. W historiach z odległych krajów możemy znaleźć prawdy o człowieku, które są uniwersalne. Najważniejsze, aby te historie były ciekawe i barwne. Staram się być takim obserwatorem, który jedzie w dane miejsce, aby potem opowiedzieć ludziom, jak tam jest, pomóc im zrozumieć odległe kraje. Wszystkie wyjazdy finansuję sam, wciąż napotykając na sceptycyzm wydawców, a jednocześnie pozytywny odbiór od czytelników. Wsparcie duchowe, które dostaję od ludzi wierzących, że robię coś wartościowego daje mi wielką siłę i satysfakcję. Dzięki temu czuję, że to, co robię, ma sens.

Dziękuje za rozmowę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto