Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Krowy pięknie ryczą o umieraniu. „Moje córki...” na ekranach

Jerzy Cyngot
Jerzy Cyngot
Czy można zrobić niebanalny i zabawny zarazem film o umieraniu? Kinga Dębska udowodniła, że można. Obraz „Moje córki krowy” – od tygodnia na ekranach polskich kin – w piękny sposób oswaja z tym, co najtrudniejsze.

Pomimo rozwoju technologii, osiągnięć cywilizacji, przepychu na półkach, wielu narzędzi ułatwiających życie codzienne, nie wyłączając coraz intensywniejszego wsparcia psychologii, wciąż łatwiejsze nie jest jedno – umieranie, radzenie sobie z odchodzeniem bliskich, godzenie się ze stratą. Paradoksalnie w wysoko rozwiniętych społeczeństwach jest ono dzisiaj trudniejsze. Dlaczego? Z uwagi na wątłość międzyludzkich więzi lub ich brak. Innymi słowy, z powodu samotności.

Owszem „Nie można podzielić z nikim własnej śmierci, można jednak – umieranie” – jak pisał w książce Życie na miarę literatury Michał Paweł Markowski. I nikt nie wymyślił od zarania lepszego sposobu. O tym m.in. opowiada film Moje córki krowy. O radzeniu sobie z odchodzeniem najbliższych, w warunkach choroby, co jest niby oczywiste, że będzie trzeba się z tym zmierzyć, a zawsze spada jak grom z jasnego nieba. Lepiej byłoby może napisać, że film o próbach radzenia sobie. Każda z dwóch sióstr – diametralnie różnych – stara się na swój sposób unieść spadające ciężary. Kasia – w tej roli Gabriela Muskała – przez modlitwę, pielgrzymki, a nawet dużo mniej ortodoksyjne formy, trochę pomaga jej nieświadomość, a może niedopuszczanie myśli ostatecznych. Marta, grana przez Agatę Kuleszę jest chłodną realistką, przyjmuje na klatę trudne prawdy, nie waha się zadawać trudnych pytań lekarzom, ale tylko przez pewien czas jest w stanie unieść ciężar. Bo im dłużej się go dźwiga, tym cięższy się staje. Tak samo nadzieja – nie chciałbym napisać, że to granie z samym sobą – wystarczy pierwszej z sióstr na krótko. Dopiero bycie razem, świadomość jakiegoś minimum wspólnoty, rozwieje co nieco grozę, ujmie ciężaru sytuacji. Minimum, bo de facto więcej dzieli tę rodzinę niż łączy, relacje są pogmatwane, charaktery bardzo różne.

Ale to minimum wystarczy, by zaśmiać się, a śmiech w takich sytuacjach to najlepszy lek. Dzięki niemu nie da się uniknąć śmierci, ale można ją na chwilę oszukać, o niej zapomnieć, cieszyć się życiem. To się bohaterom tego filmu udaje. A w tle jakby się słyszało Grechutę, że w życiu ważne są tylko chwile. Komizm jest zresztą bardzo ważnym elementem tego filmu, przez co finalnie nie jest to smutas. Nie o to autorce chodzi. Kinga Dębska prowadzi widzów przez ciężki temat, wielokrotnie dbając o to, by rozładować napięcie. Jakże to inny film – choć daleki jestem od kategoryczności, czy lepszy czy gorszy – od podobnych w zakresie tematyki 33 scen w reżyserii Małgorzaty Szumowskiej. Wychodzi się z kina jakby pogodzonym, oczyszczonym, dojrzalszym. Katharsis?

To jest film nie tylko o umieraniu. Potrzebne zresztą jest wymiatanie spod dywanu tematu śmierci, który począwszy od XX wieku staramy się za wszelką cenę ukryć. Niemniej jednak jest to kolejny obraz o nieradzeniu sobie jednostki we współczesnym świecie. Powtórzę się, ale przyczyną po raz kolejny jest kwestia rozpadających się wspólnot. Człowiek współczesny staje się coraz bardziej samotny i nie do końca jest w stanie sprostać bardzo płynnej rzeczywistości. Myślisz, że pastylka pomoże ci na wszystko, mówi do filmowy ojciec, w roli którego znakomity Marian Dziędziel, do jednej z córek-krów. Co jest nie tak, możemy pytać, patrząc na filmową Agatę Kuleszę, szukającą minimum współczucia, ciepła, ludzkiego podejścia w lekarzach (Łukasz Simlat i Barbara Kurzaj).

Film prawdziwy jak życie, głosi hasło reklamujące Moje córki krowy. Tak, to jest film o życiu. Zresztą realistyczne opowieści z upodobaniem chłoniemy ostatnio nie tylko jeżeli chodzi o X muzę. Króluje reportaż – nagroda Nobla dla Swietłany Aleksijewicz jest znamienna. Mamy też doskonałą polską szkołę reportażu, w której się zaczytujemy. To jak twierdzi pisarz Ken Follet tylko trend, wynikający z aktualnych potrzeb, który za pewien czas zmieni się i czytelnicy znów zamienią Kapuścińskiego na Tolkiena. Niemniej jednak może zastanawiać, dlaczego tego rodzaju kino czy literatura dzisiaj pociąga. Być może dlatego, że staramy się jakoś odnaleźć w tej płynnej rzeczywistości, zorientować, a niekiedy ocknąć. Być może potrzeba nam empatii, a być może staramy się podpatrzeć coś cennego, co było niezwykle proste, a w pędzie i pod kurzem codzienności stało się niedostrzegalne. Choćby to, o czym była mowa powyżej, że rodzina, więzi, mimo że wymagające sporego nakładu i nie zawsze idealne, są w trudnych czasach największym kapitałem. Ale i inne złote myśli, które przypominają się po obejrzeniu takiego filmu: małe problemy w rzeczywistości nie są żadnymi problemami, nie warto niepotrzebnie się napinać, ile bowiem to czy tamto znaczy w skali wszechświata, warto zaś czerpać z życia (oczywiście przyzwoicie, nie wiadrami może ale filiżankami – z tego bowiem płynie pozytywna energia, którą można potem się dzielić), wiedzieć, że czas spędzany z innymi może się wydawać tani, ale jego cena może gwałtownie wzrosnąć w każdej chwili. Każdemu pewnie po obejrzeniu tego filmu, uderzający w głowę kamyczek (jak w zakończeniu książki Prowadź swój pług przez kości umarłych Tokarczuk) co innego odsłoni.

Wyszło trochę moralizatorsko, choć Moje córki krowy to bynajmniej nie moralitet. To doskonały film, ze świetną grą aktorską, jakżeby inaczej Agaty Kuleszy, Gabrieli Muskały, Mariana Dziędziela i innych. W tym Marcina Dorocińskiego – wystąpił gościnnie – w specyficznej co nieco dla niego roli. Ciekawym doświadczeniem było odkryć tego aktora na nowo. Poza tym pobrzmiewa piękna nutka skomponowana przez Bartosza Chajdeckiego. Słysząc ją na początku filmu, a obejrzawszy uprzednio Chce się żyć czy Bogów, nie dość, że wie się, już z jakim kinem będziemy mieli do czynienia, to dodatkowo, że będzie to dobre kino.

Udało się Kindze Dębskiej to, o co obawiała się najbardziej. By nie wyszedł film zbyt sentymentalny, prowokujący do oskarżeń o tani emocjonalizm. Krytycy mają wtedy pole do wyżywania się, tak było chociażby w przypadku Carte blanche czy Chemii. Nieco taktowniej może postąpili w przypadku Moich córek krów, ale brak nagrody jurorskiej na Festiwalu w Gdyni o czymś świadczy. Na szczęście film doceniła publiczność i dziennikarze. Zastanawia mnie, dlaczego świat krytyki tak bardzo obawia się zetknięcia sztuki z życiem, czy nawet umorusania w błocie życia. Przecież życie, tak jak kino, składa się z emocji. Oby jedynie oddać je w odpowiedniej skali, z właściwym dla kina natężeniem. To się w filmie Moje córki krowy w pełni udało – życie i sztuka spotkały się we właściwym miejscu.

Francois niczym sflaczały penis. "Uległość" Michela Houellebecqa
Czy Polska zaczęła się na wyspie? Turystyka na 1050-lecie chrztu
Wojna i pokój. Reportaż o narodzinach świata Magdaleny Grzebałkowskiej

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto