Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Leopold Żurowski 19 lat temu zyskał nowe serce

Redakcja
Leopold Żurowski śmierć Religi ciężko przeżył, choć operował go przecież Zembala, uczeń mistrza. Teraz kliniką w Zabrzu rządzi profesor Marian Zembala, ale kiedy Żurowski był tam pacjentem, to Zbigniew Religa był szpitalnym guru.

Niejeden kierowca przemykający przez Polskę widział zapewne na drogach - i to może nie raz - podstarzały nieco mikrobus z krzyczącym na masce napisem "Człowieku, lubię Cię!". O co tu chodzi? Wariat jakiś? W dobie panoszącego się chamstwa, bezpardonowego wyprzedzania "na trzeciego", obraźliwych gestów typu "fuck you" i posyłanych bliźnim zza kierownicy wiązanek przekleństw, w czasach wręcz zdziczenia obyczajów na drogach i prawdziwego zezwierzęcenia, ktoś wymalowuje sobie pełne miłości hasło na własnym samochodzie i się z nim obnosi, przepraszam, obwozi? Skąd ta jawnie manifestowana sympatia do ludzi?

- To prostsze niż mogłoby się wydawać - wyjaśnia Leopold Żurowski, mieszkaniec Piotrkowa Trybunalskiego. - Ja się po prostu cieszę, bo niewielu jest na świecie szczęśliwców, którzy mogą mówić o takiej łasce losu, jakiej ja doznałem. Nie, nie chodzi o wypadek z 1980 roku, kiedy to dosłownie roztrzaskałem samochód, wracając z zamykającymi się oczami z jakiejś narady. Chłopina, który zobaczył mnie wyczołgującego się ze sterty złomu, najpierw uczynił znak krzyża, a potem rzekł: - Będziesz miał człeku długachny żywot, skoroś taką kraksę przeżył.

Życiorys na film albo powieść

Potem Żurowski przeszedł jeszcze tyle, że - gdyby potrafił - to napisałby scenariusz filmowy. Albo książkę. Bez cienia przesady, jak sam podkreśla, nie zamieniłby swego życia na żywot nawet amerykańskiego multimiliardera. Ani na rolę księcia Monako czy naftowego szejka. Został bowiem obdarzony bardziej szczodrze. Po prostu, w czepku urodzony. Równo 19 lat w jego piersi bije obce serce. Po przeszczepie otrzymał drugie życie. A był już konający.

W dzień zaduszny 1988 roku dyrektor wielkiego kombinatu budowlanego Leopold Żurowski wracał późnym wieczorem z delegacji prowadząc służbowy samochód. Zmęczony, nie spieszył się, wszystkie bowiem sprawy pomyślnie załatwił. Takie to były czasy, kiedy wszystko trzeba było "załatwiać", od cementu z Działoszyna po stolarkę budowlaną z Sokółki. Sięgnął po kolejnego papierosa. Którego to już dziś? Sześćdziesiątego? Osiemdziesiątego? Bo i cztery paczki wypalał wówczas na dzień. Na spowitej gęstą mgłą szosie zrobiła się marznąca mżawka, a miejscami gęsta mgła. W połowie drogi, między Kielcami a Piotrkowem, przed szybą samochodu wyrosła nagle furmanka, niewidoczna w światłach mijania. Skręt kierownicą w lewo, hamulce. Uderzenie, ale niegroźne. Stłuczony reflektor. Akumulator wyrwało, światła pogasły. W samej tylko koszuli i marynarce przez trzy godziny Żurowski dawał znaki nadjeżdżającym pojazdom, chcąc je uchronić przed władowaniem się na nieoświetloną zawalidrogę. Walcząc na szosie, nie spostrzegł, jak bardzo zmarzł i przemókł. A parę dni wcześniej przyplątała mu się przecież grypa. W końcu zatrzymała się jakaś litościwa dusza. Nie mógł wyprostować nóg z zimna. Okryli go kożuchem i dali gorącej herbaty. Z trudem oddychał. Trafił do szpitala.

Żywy trup, a jednak...

Nie pytając o nic, położył się na leżance. Pielęgniarki przez chwilę myślały, że przyszedł gość po alkoholu. Zemdlał. Lekarz pokazał mu zdjęcie rentgenowskie.

- O, tu widać tzw. "bawole serce". - Chyba dobrze, że bawole - pomyślał Żurowski - znaczy że takie silne, zdrowe. - Nie, odwrotnie - właśnie niedobrze - bo bardzo mocno powiększone. Organizm na wskroś przeziębiony. Ogólny stan zapalny. Żurowski przespał non stop trzy doby. Został z niego tylko cień człowieka.

Przed świętami Bożego Narodzenia wyszedł ze szpitala na własne życzenie. Zaraz jednak stan zapalny uległ zaostrzeniu. EKG, zastrzyki, sala reanimacyjna, kroplówki, respirator. Sześć tygodni walki o życie. Nie czuł, że jest aż tak bardzo chory. Nic nie czuł. Pocił się tylko na szyi i głowie. Chciano zabrać go do doktora Religi, ale nie przeżyłby podróży do Zabrza. Umierał, umierał i... nie umarł. Prawie cudem wygrzebał się z ciężkiego stanu, ale ledwo, ledwo chodził. W maju 1989 roku spotkał się z doktorem Zembalą w Klinice Kardiochirurgii Śląskiej Akademii Medycznej. Zawalał terminy następnych wizyt, oszukując się, że nie jest z nim tak źle. Ciągle pracował. Nie myślał o sobie, miał ważniejsze sprawy na głowie. Co poszedł na działkę, to zabierała go zaraz na sygnale karetka pogotowia. Kilka razy przeszedł reanimację.

W październiku szczegółowe badania. Nie dopuszczał myśli, że to już koniec. Konieczny przeszczep, dotarło do niego. Tylko przeszczep! Bał się patrzeć na siebie w lusterku. Wyglądał upiornie. Twarz maskował pudrem zanim wybrał się do pawilonu spożywczego. Schudł niesamowicie, skóra i kości, a kiedyś ważył 98 kilogramów. Nie mógł butów zakładać, tak puchły mu nogi. Wątroba, nerki, płuca, układ krążenia, pracowały, ale tylko na lekach. Bez przerwy chciał pić. Pragnął znaleźć się pod wodospadem zimnej, źródlanej wody i pić ją, pić, pić bez przerwy. Kilka razy lądował w szpitalu. Kilka razy żegnał się z żoną, bo ci w białych kitlach znów szeptali, że umiera. Przeszedł zawał. Ciągle jednak żył.
Praca ważniejsza od zdrowia

- Nigdy nie miałem czasu chorować - wspomina Leopold Żurowski. - Anginy i grypy wielokrotnie przechodziłem. Jak dostawałem zwolnienie lekarskie, żeby położyć się na kilka dni, to nim załatwiłem wszystkie sprawy służbowe, zwolnienie minęło. Chory chodziłem do pracy. Praca w budownictwie, kierowanie ludźmi, wyjazdy w teren, delegacje, terminy, wcześniej kontrakt w Libii. Stres, nerwówka. Zaczął mnie męczyć kaszel. Dzisiaj rozumiem, że wtedy byłem już bardzo chory. Papierosa odpalałem jednego od drugiego. I nagle przestały mi smakować. Odstawiłem alkohol. Organizm bronił się. Nie miałem apetytu. Nie chciałem nic jeść. Serce było coraz mniej wydolne. Nie mogłem oddychać. Męczyłem się szybko. Byłem coraz słabszy. Jeszcze próbowałem naiwnie wszystko zwalać na karb zbyt długiego siedzenia za biurkiem. Że może przejdzie jakoś. Zadłużyłem się po uszy szukając ratunku. Minęły dwa lata beznadziejnego wyczekiwania na serce. Na dawcę... Trawestując dramatycznie Szekspira mówiłem sobie "Żeby ktoś mógł żyć, umrzeć musi ktoś".

Najważniejszy w życiu telefon

16 lutego 1990 roku zaczął się niesamowitą zawieruchą. Nie wiadomo dlaczego Żurowski tak bardzo, mimo że w domu był sam, chciał wyjść i złożyć wniosek o rentę. Co już podążał do wyjścia, to dzwonił telefon. Gdy zamknął w końcu za sobą drzwi, znów usłyszał dzwonek. Aparat dzwonił długo, przeciągle, natarczywie. Wrócił. W słuchawce usłyszał hasło "Na ratunek". Zrozumiał, że to ten moment.

- Ugięły się pode mną nogi - dziś jeszcze Żurowskiemu trudno opanować emocje. - Za godzinę miał być helikopter. Godzina - okazało się - to dużo i mało zarazem. Próbowałem bezskutecznie znaleźć syna. Wezwałem kolegę z pracy. Czego nie zdążyłem napisać, przekazałem mu ustnie. Wiedziałem, że już mogę nigdy nie wrócić do domu. Podróż odbyłem jednak karetką. Helikopter nie wystartował z powodu zamieci. Kierowca jechał jak zwariowany. Auto psuło się po drodze. Myślałem, że się rozleci. Że wycieraczki odpadną, tak śnieg walił. Położyli go - pamięta - w sali nr 23. Nie miał wtedy zielonego pojęcia, że obok za ścianą leżał 22-letni chłopak, dawca serca. Dowiedział się o tym znacznie później.

Dwaj cioteczni bracia jechali małym fiatem: 18-latek zginał na miejscu, a kuzyn konał w szpitalu. Miał uszkodzony mózg. Lekarze próbowali go ratować, ale były to daremne wysiłki. Szpital starał się przekonać jego matkę, że jak syn odda serce, będzie jedna śmierć, jeśli nie da - umrze dwóch mężczyzn. Wszyscy patrzyli z przerażeniem na wskazówki zegara bezdusznie odmierzającego czas. Chory z sali Żurowskiego wyjął różaniec. Zaczęli się modlić. W końcu kobieta podpisała zgodę. Biegiem powieźli go na blok operacyjny. Winda, tunel, ciemność.
- Po przebudzeniu gotów byłem przysiąc, że nie upłynęło więcej jak 5 minut - ciągnie Leopold Żurowski. - Nazajutrz wstałem bez czyjejkolwiek pomocy! A jaki miałem apetyt! A jak to młode serce biło! Nie wiedziałem, komu najpierw dziękować. Bogu? Operował mnie zespól trzech lekarzy, dr Zembala, dziś profesor, dr Woś i dr Ceglarczyk, ale przy przygotowaniu zabiegu pracowało mnóstwo osób. Jezu, zapłać im wszystkim!

Nowe, darowane życie

Po wypisie Żurowski został szczegółowo poinstruowany jak żyć. Ma nawet taśmę z nagraniem, jak postępować, jak się zachować. Odczuwa fizycznie, co mu szkodzi, ale psychicznie pomaga mu to, że jest aktywny. Z chwilą, gdy przeszedł operację, diametralnie zmienił spojrzenie na życie. Pieniądze? Kariera? Rozpychanie się łokciami? Dlatego daje z siebie wszystko, co powinien człowiek dawać drugiemu człowiekowi, bo nie żyje się tylko dla siebie.

- Są tacy, którzy widzą, że ja trochę za mocno się angażuję. Uważam jednak, że zostało mi dane drugie życie po to, abym spłacił ten dług. Nie będę mógł, to nie będę tego robił. Ale teraz uciekać przed czynieniem dobra mi nie wolno, bo to jest tak, jak uciekanie przed odpowiedzialnością. 67-letni obecnie Leopold Żurowski wie, że choć nie posiada legitymacji, to jest członkiem swego rodzaju światowego elitarnego klubu wybrańców. Sądził, że z nowym sercem pożyje raptem dwa, może trzy lata. Potem myślał, że pięć - sześć. A tu proszę, dziewiętnaście już!

Jest pierwszym i bodaj jedynym, jak dotąd, w Polsce człowiekiem z przeszczepionym sercem, który przez jedną kadencję był radnym. Z wysoką, choć zbyt małą jednak liczbą głosów startował do Senatu. Mało tego, ten inżynier budownictwa lądowego wygrał konkurs na dyrektora przedsiębiorstwa, ale w nowej rzeczywistości gospodarczej firma budowlana nie poradziła już sobie. Próbował działalności na własną rękę. Ma gospodarstwo po teściach. Cały czas, już do końca życia, skazany jest na przyjmowanie drogich leków zapobiegających odrzutowi przeszczepionego organu.

Trudno to zweryfikować, ale całkiem prawdopodobne, że jest najdłużej żyjącym pacjentem po przeszczepie serca w Polsce. Leopold Żurowski na polskich drogach jest wyjątkiem, jeśli nie okazem wręcz. Niektórzy mówią, że nawet dziwakiem. Bo czyż normalny człowiek wymalowałby na masce swojego samochodu lekko szokujący w nadwiślańskim kraju napis "Człowieku, lubię Cię!"

Do sympatycznego hasła najbardziej przywykli mieszkańcy trybunalskiego grodu, ale czytają je także podróżujący po Śląsku, gdzie piotrkowianin często jeździ w swe rodzinne strony oraz kierowcy innych regionów kraju. A po bokach mikrobusu przeczytać można napisy wyrażające wdzięczność wobec lekarzy, którzy uratowali mu życie.

od 7 lat
Wideo

Zmarł Jan Ptaszyn Wróblewski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto