Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Marcin Rychcik opowiadał o spektaklu "Jeździec burzy"

Weronika Trzeciak
Weronika Trzeciak
Marcin Rychcik
Marcin Rychcik Weronika Trzeciak
Spektakl "Jeździec burzy" grany jest już 15 lat w Teatrze Rampa. W postać niepokornego Jima Morrisona, lidera zespołu The Doors, wciela się Marcin Rychcik. Jak wspomina ten okres i czy przypuszczał, że na tyle lat zwiąże się z tą postacią?

Przed spektaklem, na którym byłam 27 lutego, miałam okazję spotkać się z Marcinem Rychcikiem, który nieprzerwanie od 15 lat gra Jima Morrisona. Artysta wspominał swoje początki na scenie Teatru Rampa, który w tym roku obchodzi 40-lecie.

Jak wyglądał casting? – Nie jest to jakaś historia zapierająca dech w piersiach. Dość zwyczajnie to się odbyło – wspominał Marcin Rychcik. – Reżyser ogłosił casting, o którym dowiedziałem się dość późno, na 2 dni przed. W takiej gazetce, roznoszonej i rzucanej na wycieraczkę. Zielona gazetka to się wtedy chyba nazywało. I Agata, moja ówczesna narzeczona, powiedziała mi: "o jaka szkoda, były castingi do musicalu o The Doors, jak zwykle spóźniłeś się. Nic nie wiedziałeś na ten temat" – dodał.

Na szczęście okazało się, że przeczytała pobieżnie, a casting miał się odbyć pojutrze. Kandydaci musieli przygotować 2 numery The Doors. Ale Marcin Rychcik nie musiał nic przygotowywać, piosenki miał w głowie – w wersji oryginalnej. Prześpiewał je i przyjechał na casting.

– Na castingu jak to na castingu. Mnóstwo osób bardziej lub mniej przypominających postać Jima spacerowało po kuluarach – wspominał Marcin Rychcik. – Pamiętam, że jedna z pań, którą zapytałem, czy reżyser jest zadowolony z castingu, powiedziała, że "nie, w ogóle nie, casting idzie słabo. Nikt nie jest przekonujący, wszyscy są za grzeczni". Szybko wróciłem do domu, założyłem taki stary prochowiec, w którym zwykle chodziłem, ale raczej jesienią, a to był kwiecień. Pamiętam, że było ciepło, było żarzące słońce. Założyłem glany, włożyłem w usta gumę do żucia – ten szczegół jest dosyć istotny. I wszedłem na scenę, z jednej strony koncentrując się, opanowując stres, z drugiej strony rzucając wszystko na jedną szalę. Grałem kogoś, kim nie jestem, grałem po prostu Jima. Grałem to może też źle powiedziane, tak ja sobie wyobrażałem, kim on jest. Próbowałem nim być – dodał.

Zaśpiewał jedną piosenkę, którą przygotował – "Light My Fire". Artysta pamięta, że było bardzo silne światło, punktowe, na proscenium. Jak zaczynał tę piosenkę, to praktycznie nic nie widział. W ostatnim rzędzie ktoś siedział na widowni.
– Reżysera w ogóle nie znałem. I on nagle wstał i tak powoli szedł, szedł w moim kierunku. A na koniec piosenki wylądował pod samym proscenium – patrzył mi głęboko w oczy. Co to oznacza, "patrzeć głęboko w oczy", wiedzą ci, którzy zaglądali w Jakubikowe oczy. One są dosyć wyraziste – powiedział Marcin Rychcik.

A co było z tą gumą do żucia, która była tak istotna? – Ja o tej gumie po prostu zapomniałem. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby śpiewać z gumą, a tym bardziej zrobić to, co zrobiłem, czyli krótko mówiąc – po pierwszym wersie wyplułem tę gumę. Nie wyjąłem gumę, bo to by było nieprecyzyjnie powiedziane, tylko wyplułem ją przed siebie. Nie wiem, czy akurat to przesądziło.

Reżyser zadzwonił parę dni później i powiedział, że Rychcik jest brany pod uwagę. Drugi etap już był z Pamelą i próbowali sceny intymne – scenę zapoznania z Pamelą. – Nie wiem, jak to poszło, nie byłem specjalnie ograny, ale ta guma chyba zdecydowała – żartował artysta. – Po jakimś czasie okazało się, że dostałem rolę – dodał.

Od tamtej pory minęło 15 lat, w czym tkwi fenomen tej sztuki? – Gdybym miał powiedzieć, co jest przyczyną długowieczności tego spektaklu, to oprócz muzyki The Doors, która dobrze sobie radzi, to są emocje, które udaje nam się generować na scenie – powiedział Marcin Rychcik.

Marcin Rychcik opowiedział także jak wyglądają próby: – Każdy jest na luzie na próbach wznowieniowych. Nie robimy z tego jakiegoś misterium, właściwie to się wygłupiamy. Są takie kamienie milowe, które musimy zrobić. I musi się zmienić scenografia dokładnie w tym punkcie, który Arek [Arkadiusz Jakubik, reżyser – przyp. red.] wymyślił. I w tym momencie musimy zrobić pewne rzeczy i zagrać pewne fragmenty na serio, żeby ustawić całą próbę. Potem znowu się wygłupiamy. Doszliśmy do momentu, że się nie spinamy, nie tracimy sił na próbach. I tak było zawsze. Bardzo profesjonalnie idzie ten zespół wykonawczo. Są pewne niedoskonałości formy tego spektaklu (bo on musi być niedoskonały, bardzo trudny do wykonania), pewne aspekty, z którymi się od początku borykaliśmy, czyli połączenie dwóch żywiołów – wielkiego koncertu rockowego i kameralnych scen aktorskich. Jednak to się udało ogarnąć 15 lat temu i tego się trzymamy. Ten spektakl nie rozchodzi się w formie. Po prostu pamiętamy to. Nauczyliśmy się i idziemy na zasadzie instynktu konia, który zawsze trafi do stajni. Nie rozchodzi nam się w szwach i to jest sukces. A jak już jest forma fajnie ustalona i nikt się w niej nie gubi, to prawdziwe są emocje.Rychcik zapytany, czy spodziewał się, że będzie grał 15 lat tę samą rolę, odpowiedział: – Nikt się tego nie spodziewał. Tak jak było z The Rolling Stonesi z Mickiem Jaggerem, który mówi takim nieśmiałym głosem: "no tak, zaczęliśmy z Kiffem sami komponować, bo robią też tak John i Paul. Próbujemy na razie, raz nam lepiej wychodzi, raz gorzej. Zobaczymy, może nam się uda jeden czy dwa sezony w tym składzie zagrać". Też tego nie wiedzieli. A grają do dziś. Także nasza piętnastka przy ich ponad 50 latach, to niewiele. Mamy jeszcze potencjał, żeby ścigać The Rolling Stonesów.

Czy spektakl jest podobny do filmu Olivera Stone’a? – Muszą być punkty zwrotne z jego życiorysu. Trudno, żebyśmy siląc się na uciekanie od scenariusza filmowego, wymyślali, że coś innego jest istotne. Musi być śmierć, zacznę od końca, musi być cały ten ciąg ku przepaści, to równanie w dół. Musi być poznanie Pameli, potem perturbacje z nią, jej zdrada. Potem jego kobiety. Założenie zespołu razem z Rayem na uniwersytecie. To są fajne rzeczy, fajnie to w filmie wyszło. I tutaj, myślę, też jest ok. Jak się o tym myśli, to może rzeczywiście idzie sztampowo, ale taka była historia, nie da się jej zmienić. Ja nie widzę kalki jakiejś – powiedział Michał Rychcik.

Czy Val Kilmer był jakąś inspiracją? – Oglądałem go przed premierą. Ale wolałem archiwalne zdjęcia, filmy. Ale z ciekawości, poza tym on zrobił fajne rzeczy. Oczywiście inaczej gra się w filmie i są dużo większe możliwości. Tutaj na scenie jest inaczej. Ja już nie pamiętam, mogłem coś od niego podłapać, jakiś trik wziąć. Ale w 80% patrzyłem na oryginał. Sporo było tych zdjęć, co można było zobaczyć, co on robił na koncertach, jak się zachowuje - przyznał Michał Rychcik.

Michał Rychcik gra w zespole rockowym, dlatego było mu łatwiej wejść w rolę Jima Morrisona, gdyż śpiewał jego piosenki. – To nie jest tak, że ja jestem z zupełnie innej materii wyciągnięty, to jest mój żywioł – rock. Do dzisiaj gram w zespołach rockowych, to jest muzyka, którą bardzo lubię. Może w domu nie słucham jej na co dzień, bo są jeszcze inne gatunki, które cenię. Ale zawodowo zajmuję się rock and rollem, nie aktorstwem. Jestem z tej bajki rockowej. Nie byłem nieopierzonym chłopcem, który przyszedł na casting, bo chciał zagrać w teatrze. Tylko miałem jakiś podskok do Morrisona, zwłaszcza, że jego tonacje, jego barwa głosu, jego sposób śpiewania mi bardzo leżą jak rękawiczka na dłoni – jakby powiedział Tadeusz Łomnicki. Rola mi leży – powiedział aktor.

– Przeszedłem tu taki przyspieszony kurs aktorstwa. Może nawet lepszy niż szkoła – wspominał Michał Rychcik. – Było fajnie, pamiętam, że mi pomagali. Bez jakiegoś natrętnego ustawiania mnie na scenie, ale pamiętam, że byłem obserwowany – przez kolegów i przez Arka oczywiście. Ale myślę, że sporo też od siebie dałem. Rolą Arka było to, żeby mi powiedzieć, czego mam nie robić. Ja pamiętam tak te próby, tego nie rób, to jest dobre. Sam szukałem środków wyrazu. Nie było czegoś takiego, że Arek mi pokazywał. To częste jest w filmie i teatrze, że reżyser wie, jak zagrać i pokazuje to. Nie pamiętam, by Arek pokazywał mi, jak mam się zachowywać. Dr Misio bierze ze mnie – proszę to tak napisać (śmiech). Dr Misio nie bierze z Morrisona, bierze z "Jeźdźca burzy" – dodał.Michał Rychcik miał wcześniej doświadczenia teatralne. Nauczył się elementarza w szkole muzycznej przy Bednarskiej. Tam miał zajęcia z Barcisiem, który pokazał, jak się wchodzi na scenę, co się robi, po co. A później grał w musicalu "Metro". Dyplom zrobił w 1999 roku, w "Metrze" grał od 1994 roku – aż do 2001 roku. W "Jeźdźcu burzy" zaczął grać od 2000 roku. W Teatrze Rampa zadebiutował w dużej roli.

– W międzyczasie grałem w innych spektaklach, w Teatrze Rampie było kilka tytułów. Taką dużą rzecz zrobiłem w Chorzowie – w musicalu „Jekyll i Hyde”. Równie ciekawa postać, równie ciekawie mi się pracowało jak przy Morrisonie. Tam pracowałem nad dwiema równoległymi postaciami tytułowymi i wykorzystałem sporo doświadczeń z Morrisona, który, jak wiemy, też był taki podwójny. Co jeszcze? Zespoły rockowe, jakieś mniej znaczące rzeczy w serialach.

Rychcik, zapytany, czy jak się gra 15 lat w jednym spektaklu, czy przychodzi rutyna, czy człowiek cały czas się doskonali, odpowiedział: – To drugie. Arek nam zawsze wbijał do głowy, że gramy tak, jakby to był nasz ostatni spektakl. I szukamy prawdy, żeby się do niej zbliży, bo nie złapiemy jej nigdy za rogi. Nie znajdziemy prawdy, ale musimy jej szukać. Próbować się do niej odrobinę zbliżyć. Może tak było, może tak bywa w życiu. Jego biografia daje asumpt do takich rozważań – czym jest życie, czym jest nasza droga, jak powinniśmy szukać tej drogi, czy każdy ma inną, czy powinniśmy podążać utartymi ścieżkami, czy warto się wyłamać z utartych ścieżek, co jest tam, gdy dojdziemy na skraj przepaści, czy warto zrobić jeden krok czy może warto zatrzymać się. Zacytuję Jima Morrisona: "to jest spektakl o poszukiwaniu" – ale nie wiem czego.

Teatr Rampa "Jeźdźcem burzy" oficjalnie rozpoczyna dla widzów przegląd wszystkich spektakli, które były grane najdłużej i zostały w repertuarze. I ten spektakl jest rekordowy. Cieszy się dużym powodzeniem. Początkowo niektórzy widzowie przychodzili na wszystkie spektakle, głównie młode dziewczyny, które miały swoje ulubione miejsce.

Warto wspomnieć, że "Jeździec burzy" to spektakl o wokaliście zespołu The Doors - Jimie Morrisonie. To nie jest typowy musical. Bardziej rock opera, spektakl muzyczny. Kończy się piosenka i aktorzy rozmawiają normalnie, jak w życiu.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto