Wielka sala wspomnianego centrum wypełniła się w dużej mierze słuchaczami spragnionymi elektronicznej kakofonii dwóch amerykańskich zespołów. Kto by pomyślał, że tak niszowy i specyficzny koncert będzie się cieszył tak dużym powodzeniem? Na pewno nie Drew Daniel, który w uroczej konferansjerce przyznał między innymi, że ta sala jest zbyt wielka, a oni w niej czują się zbyt mali.
Ale mali zdecydowanie nie są i niejedną Hutę Sendzimira doprowadziliby do ekstazy. Zaczęło się jednak od pana z Baltimore, Ecstatic Sunshine - rudowłosego muzyka w białej koszuli, z gitarą i stołem pełnym efektów, z których przez 35 minut wygenerował dwa obrazy muzyczne. Z perspektywy słuchacza to kompletna impresja. Pierwszy obraz trwał 25 minut i był pełen lekkich dronów, pulsujących glitchy, ćwierkań i melodyjnej gitary. W tej zaloopowanej, płynącej melodii, podkreślonej zielono-niebiesko-żółtymi światłami, czuć było świeżość wschodu słońca. A później, w dziesięciominutowej improwizacji, buchnęło głośniej elektroniką, pustym gitarowym "riffem" - samo południe, czerwono-pomarańczowe światła, energetyczna końcówka. Matthew zdjął gitarę, podziękował i wyszedł.
Matmos wyszli pół godziny przed planowanym startem (zaskoczenie, prawda?), elegancko powitali publiczność, zasiedli przy sprzęcie (Drew przy klawiszach i całym zestawie generujących dźwięki gadżetów, Martin przy dwóch laptopach i efektach) i odwołali się - po raz pierwszy i ostatni tego wieczora - do Chopina. Było to wolno zinterpretowane "Rondo opus 16" w pełnej ciekawych efektów wersji, w której klawisze nabierały w końcu brzmienia pomiędzy organami a klawesynem, a napięcie i natężenie rosło aż do wyciszonego finału. Drew spuentował występ słowami "Biedny Chopin". Ciekawa byłabym wyrazu twarzy mistrza.
A później puszka Pandory została rozpieczętowana i nastąpiła godzinna kaskada dźwięków trudnych do opisania, zliczenia, zakwalifikowania, ocenienia, pogrupowania i wyodrębnienia z tego przepychu. Zaczęli od utworu "Montana", poświęconego stanowi USA, w którym nie ma dosłownie niczego. Nicość daje wielkie pole do popisu, usłyszeliśmy więc karaibskie cymbały, kakofonię grzechotek, mnóstwo cymbałów i tropikalne plemienne rytmy godne Puszczy Amazońskiej. Do moich ulubionych należały jednak piosenki o niczym - pierwsza z nich sięgała modnej estetyki 8bit, łącząc ją ze standardami godnymi filmów kryminalnych z lat 80-tych - jakieś trąbki, trochę big beatu, jazzu, całość skąpana w czerwonym świetle. Drugi utwór z tej serii także sięgnął czasów kaftwerkowych syntezatorów, hipnotycznych trąbek i świdrujących basów. A zakończył się spacerem Martina pośród publiczności z buczącym radiem tranzystorowym.
Punktem finalnym była improwizacja z udziałem Ecstatic Sunshine. I tej części bałabym się ruszać, bo ilość i gęstość efektów przerosła mnie zdecydowanie. Dość powiedzieć, że w ciągu kilkunastu minut z deszczu, wiatru i mrocznej, basującej burzy przeszliśmy przez pełen erotycznej ekstazy moment pojękiwań Drewa do żywej perkusji i bardzo tanecznego, ożywczego bitu, które uwieńczyły koncert.
A to dopiero początek emocji! Spotykamy się dzisiaj na całej serii genialnych koncertów, z Lenny Valentino, Tindersticks, A place to bury strangers i The Horrors na czele.
Jak czytać kolory szlaków turystycznych?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?