Rok 1950. Na lekcje religii chodzimy do kościoła. Lekcje odbywają się w sali na plebanii, ale w ciepłe dni słuchamy nauk na trawie pod kościołem. Zbliża się czas pierwszej spowiedzi.
Nadchodzi wreszcie ten dzień. Siedzimy w skupieniu pod dzwonnicą i - jak ksiądz przykazał - robimy rachunek sumienia. Po kolei, według przykazań, żeby nie skłamać. Wszystko jakoś się układa, do czasu.
Innych bogów nie ma, bo i skąd, "nie zabijaj", sprawa jasna. Nikogo jeszcze w życiu żadna z nas nie utłukła, muchy się nie liczą. Wszystko dobrze idzie, a tu taki kłopot. Nie cudzołóż! Co to jest? Jak się cudzołoży?
Sprawa podejrzana; ksiądz mówił o wszystkich przykazaniach ale jakoś o tym jednym akurat zapomniał i masz babo placek. Co robić żeby w konfesjonale nie skłamać? Ustalamy solidarnie, że na wszelki wypadek lepiej się przyznać. Stoję w kolejce do konfesjonału, trzeba przez to przebrnąć. Najwyżej ksiądz nakrzyczy. Nie ja jedna usłyszę reprymendę. Ksiądz lubi czasem pokrzyczeć.
No więc tak, szepczę do majaczącego w półmroku ucha – cudzołożyłam. Za kratką cisza, ksiądz dostaje kaszlu i po chwili pyta: dziecko, czy ty się może brzydko bawiłaś? Masz ci los! Jak się człowiek może brzydko bawić, kiedy się bawi? Wzbiera we mnie fala buntu.
Oznajmiam więc z całym przekonaniem że nie, że nie mogę się bawić brzydko, bo moja lalka jest ładna, bo jej krakowskie ubranie uszyłam. Za kratką jakieś dziwne prychnięcie, stuk, puk, stuła do pocałowania i zdrowaśka za pokutę. No, jakoś poszło. Rozgrzeszenie jest i o to chodziło.
Wreszcie ważny dzień. Komunia. Bieda powojenna, przyjaciółka ma sukienkę z najlepszego prześcieradła. Koronki wyprute z matczynej, przedwojennej sukni, wiją się tu i ówdzie, artystycznie podoszywane do płótna. I girlanda z białych różyczek. Przepiękne.
Kilku chłopców w ojcowskich butach z cholewami. Jak bajkowe koty, ale buty wypucowane na glanc. A ja jak ta królewna: ciotka z Ameryki dokopała się adresu, przysłała kawał białej organdyny w groszki i mama uszyła sukienkę. Do kompletu białe pantofelki z prawdziwej bielutkiej skórki. Cudo!
Rano biegnę po kwiatki na wianuszek. Trzeba uwić świeży żeby kwiatki nie zwiędły. Potem – fryzjer. Przedwojenny golibroda rozgrzewa nad płomieniem rurki, chłodzi zaciskając na gazecie. Wreszcie rurki nie pozostawiają brązowych karbów na papierze - można fryzować. Stary fachowiec zręcznie nawija długie włosy i robi francuskie loki. Wracam do domu trzymając sztywno głowę. Jejku, żeby tylko nie padało!
Wreszcie idziemy do kościoła. Dorośli z tyłu żeby tłoku nie robić. My, ustawione przez siostry zakonne
w kolumny, zapełniamy nawę białym tłumem. W brzuchach burczy bo to już blisko południe. Wszystkie przecież zgodnie z obyczajem - na czczo. Nabożeństwo, świece, kadzidło, kilka dziewczynek mdleje. Siostry odprowadzają je na schodki bocznych ołtarzy i pomagają wrócić do przytomności.
Wreszcie koniec uroczystości. Wychodzimy na zewnątrz, a tam niespodzianka! Pod kościołem ustawione stoły i ławki. Na stołach słodkie, maślane bułeczki z kruszonką i kubek kakao. Wolno wreszcie jeść! Ale pycha!
Nadchodzi ostatni akcent pamiętnego dnia. Kolejka do fotografa. Uśmiech, nóżka trochę bardziej do przodu, świeca wyżej, tak, dobrze,skręć główkę bardziej w prawo, nie ruszaj się, błysk, ile odbitek pani życzy, za tydzień odbiór, następna proszę..
Wskaźnik Bogactwa Narodów, wiemy gdzie jest Polska
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?