Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Na mojej płycie nie będzie piosenek o miłości - Olivia Anna Livki

Redakcja
Czy muzyka ma płeć? Dlaczego Patti Smith nie doczekała się tytułu "Her Pattiness"? I co z tym wszystkim wspólnego mają statki kosmiczne Kubricka? O tej i wielu innych kwestiach rozmawiam z jedną z najlepiej rokujących artystek muzycznej sceny alternatywnej - Olivią Anną Livki.

Jak się czujesz w tym konkretnym momencie twojego muzycznego rozwoju?
Teraz czuję się "zdefiniowana". Mam milion rzeczy do roboty, jest milion ludzi, którzy czegoś ode mnie chcą...

Nareszcie ktoś zabiega o ciebie, a nie odwrotnie?
Tak, ale to też nie znaczy, że będę się rzucać na wszystko, co ktoś mi zaoferuje. W końcu tak ciężko zapracowałam sobie na niezależność. Ludzie dają mi dużo siły, piszą: "Proszę, nie zmień się, nie skomercjalizuj się". Ci ludzie pieczętują moją pierwotną myśl, która podpowiada mi, by płytę wydać jednak we własnej wytwórni.

Idziesz na casting do programu "Must Be the Music" i nagle twoje życie przewraca się do góry nogami - pojawia się masa nowych fanów, artykuły prasowe, tysiące komentarzy... To był dla ciebie moment przełomowy. Przyzwyczajasz się powoli do rozpoznawalności?
Pamiętam te pierwsze dni po emisji mojego występu w MBTM. Czułam, że było już tego wszystkiego za dużo, chciałam się gdzieś schować, pomyślałam "Boże, jak dobrze, że nie mieszkam w centrum". Na szczęście nie mam tego problemu, że jak wychodzę z domu, to od razu jestem między ludźmi. Mieszkam na wsi - mam ten dystans, mam spokój. Staram się za to odpowiadać na każdą wiadomość, jaką dostaję od fanów. Na dzień dzisiejszy jakoś udało mi się ogarnąć Facebooka. Natomiast z Myspace'em już mam problem. Nadal jest wiele wiadomości, na które nie odpowiedziałam. Skrzynki na Youtube nie otwierałam w ogóle. Mniej więcej półtora tygodnia po programie przynajmniej o tyle się uspokoiło, że jestem już w stanie to ogarnąć. Przez pierwszy tydzień całymi dniami i nocami siedziałam i odpisywałam na wiadomości...

Twoi fani bardzo cenią sobie fakt, że starasz się być z nimi bliżej, utrzymujesz kontakt...
Niektórzy ludzie wręcz się temu dziwią, co mnie z kolei dziwi... Być może dzieje się tak dlatego, że sama doskonale wiem jak to jest - pisać gdzieś, prosić o coś i po prostu być ignorowanym z niewiadomych przyczyn. Staram się sama robić inaczej to, co inni robili w sposób, który mi przeszkadzał. Chcę czytać wszystkie wiadomości i komentarze także po to, by wiedzieć co ludzi interesuje. Oni bardzo zresztą się w to wszystko angażują, tłumaczą moje teksty... To jest niesamowite. Myślę, że ten kontakt jest bardzo ważny. Reakcja publiczności bardzo wiele mi dała.

Mam też wrażenie, że jest w Polsce pokolenie ludzi - moje pokolenie i być może to trochę młodsze - które włącza telewizję, idzie do sklepu i nagle zdaje sobie sprawę "Chwileczkę, przecież to wszystko nie jest nasze". To jest coś, co my mamy "konsumować", bo ktoś ma nas za durniów. Mamy identyfikować się z czymś, co wychodzi od jakiegoś siwego pana w starszym wieku, który nas wcale nie reprezentuje, tylko dlatego, że on powiedział "To jest dobre". Być może po moim występie część z nich pomyślała "To jest nasze".

Wiele osób twierdzi, że taka artystka, jak ty, nie pasuje do konwencji programu typu "talent show". Jaki ty masz do tego stosunek?
Ja właściwie zostałam bardziej namówiona na ten program. Zawsze mówiłam - nie chce mieć z czymś takim do czynienia, jak challenge show. Poza tym myślałam "Oni mnie tam nawet nie będą chcieli, ja jestem artystką alternatywną, co ich to w ogóle będzie interesowało".
Ale tu nagle ktoś mi powiedział: "Słuchaj, jest taka szansa, żebyś mogła grać swoją muzykę" - i to było dla mnie jedyną rzeczą, która miała znaczenie, jedyna, jaką musiałam o tym programie wiedzieć. Dlatego też nie poszłam do żadnego innego programu. Tu była pierwsza taka możliwość, by przed milionami ludzi promować swoją muzykę - taką, jaka jest.

Trzeba też dodać, że byłam już po różnego rodzaju przejściach. Rok temu miałam do czynienia z pierwszą wytwórnią, która chciała ze mnie zrobić niemiecką Lady Gagę. Nie sprzedałam swojej pracy, bo czułam, że to nie jest dla mnie. Potem nawiązałam kontakt ze znanym zresztą
amerykańskim producentem, co też okazało się klapą, bo on nie był po prostu w stanie poradzić sobie z produkcją tej płyty. W ten sposób nauczyłam się jednej bardzo ważnej rzeczy: jeśli ktoś mi daje szansę pokazać to, co robię, takie, jakie jest w stu procentach - to jest niesamowity przywilej.

Charakter programu przestał mieć znaczenie?
Reguły tego programu są niesamowicie tolerancyjne. Nikt nie ingeruje w to, co robię. Mogę zrobić to po swojemu. Tak naprawdę ten "mainstreamowy" program stał się dla mnie o wiele mniej przytłaczającym kloszem niż alternatywna indie wytwórnia berlińska. Pewnie, że to jest wielka korporacja, ale my nie musimy być wcale jej częścią. Możemy nadal być tym subwersywnym elementem wyrażającym własne opinie. Jeżeli ktoś nam pozwala infiltrować w ten sposób swój system - bylibyśmy durni, gdybyśmy z tego nie korzystali.

Ale co ważne - okazuje się, że nawet w takich programach jest zapotrzebowanie na alternatywną muzykę...
Właśnie. A przecież inaczej wyglądały moje wcześniejsze doświadczenia. Właściwie od czasu, gdy skończyłam studia, a w sumie od tamtego momentu minęły dwa lata, zaczęłam na serio zajmować się muzyką i starałam się być jak najlepsza w tym, co robię. Problem jednak polegał na tym, że za każdym razem gdy wychodziłam na scenę, publiczność mówiła: "Jeszcze nigdy czegoś tak dobrego nie widzieliśmy" - a mimo to, właściciele klubów zamykali mi drzwi przed nosem. W lokalach, w których grałam naprawdę udane koncerty, miałam potem problem z zabukowaniem kolejnego występu. Po dwóch latach ciężkiej, bardzo intensywnej, samodzielnej pracy nad muzyką, koncertami, promocją znalazłam się w punkcie "Nie wiem co robię nie tak". Nie wiedziałam, jak się wybić i zacząć grać koncerty, sporo zainwestowałam w płytę i nie miałam pieniędzy, by ją dokończyć...

Pod koniec ostatniego roku byłam zdeprymowana. Naprawdę byłam pierwszy raz w takim stanie. Trzeba sobie uświadomić, jaki psychologiczny jest efekt pracy z ludźmi z wytwórni. Ktoś przychodzi do ciebie i mówi: "Chodź, odkryliśmy cię w klubie undergroundowym i chcemy cię zaprosić na spotkanie". A na spotkaniu słyszysz: "Wszystko w tobie jest fantastyczne i robi wrażenie, ale - my tutaj mamy ludzi od wszystkiego... Jak daleko chcesz, żeby to było twoje?" No co to za pytanie? To jest tak, że "wszystko nam się podoba, ale tak naprawdę wszystko trzeba zmienić". Ci ludzie mają talent do niszczenia psychicznie. Nie mają za to talentu do kreowania. Oni tak naprawdę nie mieli z muzyką nic wspólnego - byli jedynie ekspertami od finansów. I ci sami ludzie mówili mi, że moje piosenki są nie takie jak trzeba, mój songwriting jest zły. Potrafią doprowadzić do tego, że nagle myślisz "może rzeczywiście nie jestem dobra".
Twoja płyta jest cały czas w fazie powstawania?
Tak, i nie ma to nic do czynienia z programem, ani z jakąkolwiek inną firmą. Robię wszystko po swojemu, tylko wykorzystuję tę platformę, żeby się zaprezentować.

Ludzie wysłuchali demówek i proszą cię, żeby płyta była tak dobra jak to, co przed chwilą usłyszeli.
Z początku nie do końca mi się podobało, że wszyscy słuchali tych wersji demo... (śmiech). Ale możliwe, że ludziom podoba się w nich właśnie ta autentyczność. To zjawisko uczy mnie, że poza dążeniem do perfekcji, wartość płyty będzie zawierać się również w tym, że album nie będzie śmierdział produktem. Będzie oddychać tym samym świeżym powietrzem, co demówki.

A gdzie powstały te demówki? W rodzinnej wsi czy w Berlinie?
Z demówkami było różnie. Niektóre w Opolu, inne w Warszawie, jeszcze inne w Berlinie... Zresztą duży wpływ na mnie ma właśnie ten fakt, że nie jestem z miasta i do dziś mam do miasta dystans. Tak samo mam też dystans do tak zwanej nacjonalnej tożsamości. Wywodzę się z ciągłego ruchu. Co chwila się przeprowadzałam, a ciągłe podróże do babci do Polski były dla mnie czymś zupełnie normalnym. Do dziś pamiętam stanie w ogromnych korkach przed polską granicą... Znam ludzi, dla których 10-godzinna podróż jest czymś niewyobrażalnym - dla mnie jest to zupełnie normalne. To poczucie bycia "i tu i tam" pozwoliło mi uwolnić się od pewnych rzeczy.

Czyli wszędzie łatwo się klimatyzujesz?
Wręcz mogę powiedzieć, że najbardziej swojsko czuję się w hotelach. Ostatnio grałam koncert w jednym z hotelów w Berlinie. Jako garderobę dano nam pokój hotelowy. I nagle pomyślałam "wow, pokoje hotelowe na całym świecie są takie same".

Zajmowałaś się nie tylko muzyką, ale i reżyserią. Byłaś już przecież po obu stronach kamery. Sama Stworzyłaś złożony ze zdjęć klip do "Hologram" i teledysk do "Tennis Rackets" z projektu "Girl vs city"...
Tak, to były moje pierwsze tego typu muzyczne projekty (wcześniej kręciłam filmy innego rodzaju). Było to o tyle trudne, że nigdy wcześniej nie byłam sama przed kamerą. Poza tym ja nie lubię siebie oglądać - a tu było wiadomo, że jeśli kręcę materiał, w którym również występuję - to muszę. Z drugiej strony, jeśli sama wszystko realizuję, reżyseruję, ustawiam światło, montuję - wtedy podchodzę do tego materiału z pewnego rodzaju technicznym dystansem. W ogóle wbrew pozorom, pomimo bycia artystką, jestem raczej dość strukturalnie myślącym człowiekiem. I faktycznie, przy realizacji materiału, który sama montuję, patrzę na siebie jak na kogoś innego. W każdym innym przypadku jest jednak inaczej - swojego występu w MBTM nie obejrzałam do dzisiaj.
Porozmawiajmy o twoich inspiracjach...
Tu trzeba by zacząć od tego, że gdy zaczynam pisać, w ogóle nie inspiruję się muzyką.
Gdy coś mnie inspiruje do komponowania, są to zazwyczaj rzeczy, które mi się przydarzają w życiu. To nie jest tak, że słyszę jakiś kawałek i próbuję nagle zrobić coś swojego dokładnie
w ten sam sposób. A taki błąd moim zdaniem popełnia wielu artystów, którzy nie mogą odnaleźć własnej estetyki - nie są w stanie uwolnić się od tego, co robią inni. Wszystko, co najlepsze wychodzi ze środka i zwykle napada cię w momencie, którego się nie spodziewasz.

Przykład?
Na przykład, gdy coś strasznego przytrafiło mi się na uniwersytecie. Bardzo się napracowałam, a ktoś po prostu mnie zrobił w konia. A w momencie, kiedy wybuchają emocje, sama najlepiej uspokajam się śpiewaniem - wtedy te piosenki same ze mnie wychodzą.

Piszesz, że inspirujesz się takimi artystami jak Patti Smith, Velvet Underground, Brian Eno czy Led Zeppelin... Ludzie natomiast niezwykle często porównują ciebie do PJ Harvey, która swoją drogą znajduje się też na liście twoich ulubionych muzyków. A może w tym porównaniu chodzi po prostu o obrazek "dziewczyny z gitarą"?
Jeśli chodzi o to, co dalej zrobić z moją muzyką, jaki ma mieć sound, jak ją zaaranżować - rzeczywiście niektórzy muzycy mieli na to duży wpływ, bo od zawsze po prostu ich twórczości słuchałam. Z porównaniem do PJ Harvey spotykałam się od samego początku. Ludziom z jakiegoś powodu nasze głosy wydają się podobne, być może w niektórych momentach śpiewamy w podobnym rejestrze. Na pewno jest to też związane z ubarwieniem muzyki starym bluesem. Mamy z pewnością wiele wspólnych wpływów. Nie mogłabym powiedzieć, że moją inspiracją bezpośrednio była twórczość PJ Harvey. Mam jednak wrażenie, że słuchałyśmy podobnej muzyki. Gdy słucham jej piosenek, mogę łatwo rozpoznać wpływy tych samych wykonawców, gitarzystów bluesowych... Ale na pewno, jest też coś z tym obrazkiem dziewczyny z gitarą.

Razem z PJ Harvey reprezentujecie kobiecą część muzycznego świata, która udowadnia, że nie tylko facet potrafi dać czadu?
My we dwie gramy bardziej w taki sposób, w jaki kiedyś grali tylko mężczyźni - ale niekoniecznie jest tak, że w tym jest coś męskiego. Jest to swego rodzaju toporność, radykalność.

Domieszka estetyki "męskiej"?
Na pewno trochę tak... Ale faktem jest, że mi też zawsze bardziej się podobało jak grali Led Zeppelin czy John Lee Hooker, którzy przecież celebrowali swoją męskość, testosteron - swoją moc. To też często wiązało się z tym, że tak naprawdę brakowało im tej mocy, w pewnych środowiskach źle ich traktowano... Tym bardziej chcieli pokazać światu: "jestem mężczyzną, nie jakimś zwierzęciem".

Płeć muzyki nie jest określona?
Niekoniecznie chcę powiedzieć "jestem facetem", ale też nie czuję się w stu procentach kobietą, gdy gram - w muzyce nie określam się płciowo. Często, gdy znajduję się w takiej sytuacji, w której ktoś mnie potraktuje gorzej, mniej lub bardziej subtelnie poniża, tym bardziej potrafię pokazać czym jest moja siła. To samo, co robił John Lee Hooker, który był źle traktowany jako "syn niewolników", czy też Muddy Waters, który śpiewał "I’m a MAN". Mi nie chodzi o to, żeby powiedzieć "jestem kobietą", tylko raczej o to, by powiedzieć "I am the man!" - chodzi o manifest mocy.
A skąd to podejście u ciebie?
Od czasów, kiedy chodziłam do szkoły zawsze byłam tą, która za dużo czytała, za dużo się interesowała muzyką, zajmowała się dziwnymi rzeczami. Byłam dziwakiem, outsiderem.
Dziewczyny mnie nie akceptowały, bo nie interesowałam się chłopcami i ciuchami, a chłopcy - bo byłam dziewczyną. Nie miałam swojego miejsca. Ja to nazywam "Lisa Simpson symptom". Bart Simpson zawsze gdzieś należy, a Lisa jest outsiderem. Ja byłam taka Lisą, czułam się dyskryminowana przez to, że byłam mądra - chociaż niejeden by powiedział "przecież to jest świetna rzecz".

Rzecz, którą doceniamy dopiero gdy jesteśmy starsi?
Jako dorosła znajdywałam się w podobnych sytuacjach. Wielu facetom przeszkadzało to, że "jak na dziewczynę wiem za dużo". Raz miałam zagrać z dwoma facetami w zespole. W pewnym momencie zaczęli dyskutować na tematy, na które ja miałam akurat znacznie więcej do powiedzenia. Ale gdy się odzywałam, oni mnie ignorowali, traktowali jak powietrze. To taka sama sytuacja jak z dzieciństwa. Myślę, że w swojej twórczości po części też reprezentuję tych, którzy mieli podobnie - outsiderów, dziwaków.

I nagle okazuje się, że nie musisz wcale śpiewać o miłości i uczuciach, by identyfikować się z odbiorcami...
Nie chcę śpiewać o miłości, na mojej płycie nie będzie ani jednej takiej piosenki. O miłości wszyscy już wszystko słyszeli. Nikt za to jeszcze nie słyszał historii tych "geek - girls", które całymi dniami siedzą w książkach... W moich tekstach pełno jest cytatów z życia.

Co też czyni te teksty bardziej złożonymi. Twój songwriting raczej nie zalicza się do tych, które można od razu podać słuchaczom na tacy. Pełno w nich aluzji, odniesień... Można by powiedzieć, że wymagasz od słuchaczy sprytu i inteligencji?
Każda większa, prawdziwa sztuka definiuje się przez to, że stara się ciebie zaczepić, zawołać: "Pomyśl! Jak daleko jesteś w stanie się posunąć?" Chce być dla ciebie wyzwaniem. Ostatnio znów oglądałam (po raz pierwszy od momentu, gdy miałam 16 lat) "2001: Odyseję Kosmiczną" Kubricka. Uzmysłowiłam sobie nagle jaką prowokacją jest ten film - szczególnie dla kogoś, kto się tego nie spodziewa. Już same te długości w czasie - ktoś pozwala, by te statki przez 20 minut cały czas tańczyły, podczas gdy ludzie czekają i czekają aż coś się wydarzy. Za to też kocham ten film - on się do ciebie nie przymila, nie mówi "Prawda, że ci się podobam?" Mówi: „Hej, popatrz, jestem taki. Przerażam cię?"

Ten sam aspekt uwielbiam w muzyce - gdy jakaś płyta staje się dla mnie takim wyzwaniem, że przy każdym kolejnym odsłuchiwaniu słyszę na niej coś nowego. Dlatego zresztą też praca nad moją płyta tak długo trwa - chcę, żeby dawała ludziom dokładnie takie samo doznanie, doświadczenie, którego jest dziś tak mało na popularnych krążkach. Myślę, że ludziom się to podoba, gdy traktuje się ich jak osoby bystre i inteligentne. Nie podaje się im czegoś tak łatwo zjadalnego - zamiast hamburgera daje się ciastko, jakiego nigdy wcześniej nie próbowali.
Napisanie chwytliwej piosenki byłoby dla twoich fanów obrazą?
Zdarza mi się czasem napisać coś bardzo chwytliwego. Wtedy staram się zastanowić - czy faktycznie mi się to podoba jako twórczość, czy też jest dobre dlatego, że może się podobać komuś innemu. A to drugie uważam jednak za niewłaściwy sposób tworzenia. Jestem swoją jedyną wyrocznią, której mogę zaufać.

Na scenie jesteś dość oryginalna. Samodzielnie zaprojektowane stroje, taniec… Czy w tym wypadku też inspirowałaś się czymś konkretnym?
To, co prezentuję na scenie, to w 90 proc. po prostu ruch, który wykonuję, bo ułatwia występ. Kiedyś czytałam wywiad z Tiną Turner, którą zawsze się odbierało jako taką bestię, stojącą po męsku. Ale jej zamierzeniem nie był "brutalny" wygląd. Powiedziała, że to był jedynie sposób, w jaki stała by utrzymać idealną równowagę. Ja też nie miałam jakiegoś specjalnego zamysłu, jeśli chodzi o choreografię. Często ludzie mnie pytają, czy do mojego image'u należy to, że występuję bez butów. A ja po prostu czasem w niektórych butach nie czuję się pewnie - szczególnie jeśli wcześniej nie przećwiczę w nich występu. Faktycznie, poza samą wygodą jest też tak, że niektóre ruchy mam już wypracowane i staram się je powtarzać na scenie, bo widzę, że dobrze wyglądają lub dobrze funkcjonują ze śpiewem. Podobnie jest z moim line up'em - szukam perkusjonistek, które razem z bębnami będą mogły też ze mną tańczyć podczas występu.

Rozumiem, że tu także dobór kobiet - perkusjonistek to celowy zabieg? Wracamy tym samym do problemu: płeć a muzyka?
One muszą przede wszystkim ze mną tańczyć, a uważam, że tańczący za mną faceci wyglądaliby kiczowato... (śmiech) Cieszę się, gdy to co robię, podoba się facetom, ale często spotykam się też z tym, że mężczyźni czują się wręcz sprowokowani moją estetyką. Nie lubię też specjalnie być obiektem seksualizacji, bo uważam, że to, co robię nie jest związane z seksualnością. Facetom z reguły podoba się moja muzyka, ale to dziewczyny najczęściej podchodzą do mnie i mówią "też chciałabym coś takiego robić."

Większość mądrych twórców muzyki pop to byli jednak faceci. A ten jeden kobiecy procent był przeważnie w jakiś sposób kontrowersyjny. Nigdy do końca Patti Smith nie doczekała się takiego uznania jak Bob Dylan. Nie mówi się na nią "Her Pattiness" - a na Dylana jakoś mówi się "His Bobness" . Nikt nigdy nie powiedział "John Lennon jest świetnym MĘSKIM artystą", a jednak z jakiegoś powodu o PJ Harvey zawsze się mówi "świetna KOBIETA". Tak samo wielki wpływ miał na mnie Brian Eno, jak i Joni Mitchell - nie myślałam jednak o nich jako o kobiecie czy o mężczyźnie, ale jako o ludziach tworzących muzykę. Musimy jakoś spróbowac to przeskoczyć, nauczyć się mówić nie o facecie czy dziewczynie - ale o artyście. Dla mnie sukcesem byłoby dojść do momentu, w którym moja płeć na scenie nie miałaby po prostu znaczenia. Momencie, w którym już nie musimy być jak Bikini Kill czy Riot Grrl - pomimo, że bardzo wszystkie te środowiska szanuję. Chciałabym pójść o krok dalej i powiedzieć: ja nazywam się Livki - nie Livska czy Livski. To konstrukt dla ludzi inteligentnych, którzy chcą w to wejść - bez względu na to jakiej są płci.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto