Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Na wstecznym... Wspomnienie z powojennego Wrocławia

Zbigniew Sypień
Zbigniew Sypień
Przemija życie... Żyje się pomalutku, żyje się wspomnieniami... Dziady - mówili. - Wesela im się zachciewa... Denerwują politycy od siedmiu boleści... - Piesku, oddaj pipi - prosiła... Nie pytaj komu bije dzwon...

Na wstecznym...

Ryk syreny. Pogotowie to, czy straż pożarna? Podchodzę do okna. Z dziesiątego piętra mam dobry, rozległy widok. - To syrena erki. Skręca w Drukarską, zatrzymuje się i z karetki wychodzi
dwóch mężczyzn. Pewnie lekarz i pielęgniarz z czarną, grubą torbą z lekami i przyrządami do reanimacji. Ktoś otwiera bramę, wchodzą. Zdążą, czy nie zdążą z pomocą? Ale co to? Nie minęło wiele czasu i karetka odjeżdża. Pojawia się w to miejsce jakiś inny, czarny minikarawan. Na noszach zniesiono do niego ciało w czarnym, plastykowym worku. A więc kostucha zawitała dziś na Drukarską. No, ktoś ma już wszystkie kłopoty z głowy...
Jutro lub pojutrze ukaże się na bramie nekrolog. Kim był ten człowiek? Jaką miał historię? Miał swoją teczkę w IPN-nie, czy takie teczki tworzył? Kat to, czy ofiara? Kiedy pojawił się w powojennym Wrocławiu?

Skąd przyjechał? Gdzie pracował? Miał rodzinę, czy był samotny? Kto go będzie odprowadzać w tej ostatniej drodze, kompania honorowa czy za karawanem pójdą tylko grabarze o regulaminowo, smutnych obliczach z przedstawicielem opieki społecznej? Nie wiadomo...

Ile to już lat spoglądam przez to okno. Gdy wprowadzaliśmy się do naszego bloku w 1969 r. z
domu na wpół rozwalonego bombą - rudery zagrożonej zawaleniem, cieszyliśmy się bardzo. Opuściliśmy mały pokoik, podstemplowany jak w chodnik w kopalni, z jedną ścianą
działową grubości cegły; za tą ścianą była kiedyś dalsza część budynku. Pozostała z niego tylko kupa gruzu. Nic to dziwnego, ponad połowa Wrocławia leżała w gruzach. Pokoik był
słoneczny i w lecie było nawet przyjemnie. Do Odry na spacery blisko, do Pergoli, Hali Ludowej
i wielkiego, pięknego parku też blisko.

W zimie zaś tragedia. Można było w piecu kaflowym spalić nawet i dwa wiadra węgla,
niewiele to dawało. Cienka ściana błyskawicznie oddawała ciepło. Za kawalerskich moich czasów, gdy mieszkałem sam ,woda zamarzała mi w miednicy. W zimie rzadko spałem w domu i wolałem waletować u kolegów w akademiku. Weselej tam było i ciepło.

Cieszę się nadal raczej dobrym, mocnym snem. Na dowód opowiem przygodę, jaka przydarzyła mi się, gdy byłem jeszcze uczniem w technikum; otóż wracałem z wałówką od rodziców w Złotym Stoku pociągiem. Wtedy jeździło się prawie wyłącznie pociągami. Najpierw krótka trasa do Kamieńca Ząbkowickiego lokomotywką z dwoma wagonami. Przesiadka i czekanie na dalekobieżny do Warszawy, oczywiście przez Wrocław, gdzie miałem wysiąść. Był to nocny pociąg. Pora zimowa. Wsiadłem do prawie pustego, ciepłego przedziału i monotonne stukanie kół wagonu uśpiło mnie. W pewnej chwili obudziłem się; przedział zapełniony na full; coś mnie tknęło i zapytałem nieśmiało, czy daleko jeszcze do Wrocławia? Odpowiedź natychmiast mnie otrzeźwiła: “Właśnie dojeżdżamy do Ostrowa Wielkopolskiego!”. Wysiadłem, było bardzo wczesne rano, kłopot z bileterem przy wyjściu z peronu. Kiedyś oddawało się bilety kontrolerowi. Potem musiałem czekać na pociąg powrotny. Kilka godzin w poczekalni stacyjnej. Dziś tego nie ma, ale kiedyś na korytarzach urzędów, na poczcie, w każdej takiej poczekalni były obowiązkowe spluwaczki i napis: "Proszę pluć tylko do spluwaczki!"

Pewnie ze złości splunąłem celnie kilkakroć! Dałbym jeszcze kilka innych przykładów mego
mocnego snu, ale niech ten jeden przykład wystarczy. Dlaczego mówię tu o mocnym śnie - zaraz się okaże.

Wracam wspomnieniem do mego pokoju na Skłodowskiej , gdzie spałem na jakimś żelaznym łóżku, chyba na sienniku ze słomą. Prześcieradło, poduszka i pierzyna. Było to w 1956 roku. Dość długo nie było mnie w domu. Udzielałem się sportowo. Obóz kondycyjny federacyjnej
reprezentacji Polski w Kołobrzegu, turnieje międzynarodowe w Pradze, Libercu i gdzieś tam jeszcze. Wróciłem zmęczony do domu. Położyłem się spać i zasnąłem kamiennym snem. W środku nocy budzę się. Coś mnie gryzie. Zaświeciłem nocną lampkę. I co widzę. Cała pierzyna i prześcieradło pokryte czerwonymi kropkami. Co to? – myślę. To tak jakby pierzyna miała wysypkę jakiegoś duru czy innej cholery. Przyjrzałem się dokładniej – to wyroiły się pluskwy.

Setki wygłodniałych pluskiew. Wziąłem igłę i zacząłem je nawlekać. Brrr! Te czerwonodupne
krwiopijce zaczęły uciekać. O spaniu nie było już mowy. Kupiłem nazajutrz litr jakiegoś śmierdzącego azotoksu i rozlałem po mieszkaniu. Zamknąłem pokój i wybyłem gdzieś na tydzień.

A teraz przedstawię moich ówczesnych sąsiadów. - Do wspólnej, zimnej, nie ogrzewanej kuchnii ubikacji należało czterech lokatorów: Pani Milczarska - samotna wdowa, zwana ciocią, która utrzymywała się z emerytury i z prania bielizny od pani profesorowej. Rodzina państwa Dudków, która zajmowała aż dwa pokoje tj. pan Alojzy, pracownik elektrowni z żoną – panią
Lilą - pielęgniarką pracującą w szpitalu dziecięcym. Mieli dwoje dzieci - starsza córka Gosia i
malutki Wojtuś. Pan Alojzy jako pracownik energetyki miał dla siebie oddzielny licznik elektryczny i prawie darmowy prąd. Oprócz mnie, przez ścianę sąsiadowała jeszcze pani Krymowska, wdowa z synem w wieku szkolnym. We wspólnej kuchni była tylko jedna kuchenka gazowa z trzema palnikami - własność pani Krymowskiej. Trzeba było co miesiąc jakoś rozliczyć na czterech lokatorów gaz i na trzech energię elektryczną. Odbywało się to na ogół bezproblemowo. Tylko jeden raz był jakiś kurczszlus i pani Krymowska pozbawiła mnie prądu przy pomocy siekiery, przecinając prowadzące do mnie natynkowe przewody elektryczne.

Innym razem też jej się coś nie spodobało i pozbawiła nas wszystkich możliwości ugotowania czegokolwiek, zabierając jedyną kuchenkę gazową do swego pokoju. - Zadziałało jej klimakterium. Trudno, trzeba było kupić gdzieś inną i udało mi się ją nabyć, wprawdzie używaną, na Szaber Placu. Dla informacji moim wnukom podaję, że na tym szaberplacu można było kupić po wojnie wszystko. Całą poniemiecką starzyznę, to znaczy to, co udało się gdzieś z wyszabrować. Na początku w tym pokoiku mieszkałem z kuzynem, Edziem Nowakiem, potem już sam, aż do ożenku z moją Ewunią. W 1962 roku urodziła się nam Agatka, a w dwa lata później Basia. Atmosfera w tym naszym ”kołchozie” była raczej dobra. Kobiety po kolei myły drewnianą podłogę w dużym korytarzu, szorując ją dokładnie ryżową szczotką. Sprzątały też kuchnię i łazienkę. Pranie odbywało się przy pomocy tary. Pralka wirnikowa “Frania” pojawi się u nas dopiero za kilka lat. Podobnie jak telewizor “Neptun” za 6000 zł i odkurzacz “Omega” za 3000 zł, i nieco później adapter Bambino z winylowymi płytami.

W tym naszym “kołchozie” jako pierwsi mieliśmy ten czarno-biały telewizor. Można było oglądać wtedy nawet 2 programy. Przed ekranem zakładało się taką dodatkową, zielonkawo-niebieską szybę i wydawało się, że jak jakieś paniska, oglądamy elegancki, kolorowy obraz. Na dobranocki przychodziły dzieci sąsiadów. Mały “Ojtuć”- rówieśnik Basi- krzyczał: chilm, chilm!

Nasze nauczycielskie pensje oscylowały na poziomie po 1100 zł miesięcznie. Przez 6 lat dojeżdżałem codziennie do pracy w Żarowie. By jakoś dorobić, brałem godziny w szkole wieczorowej i trenowałem A-klasowy zespół siatkówki żeńskiej. Nim urodziła się Agatka, Ewa też dodatkowo pracowała na kursach. Zbieraliśmy pieniądze na wkład na mieszkanie spółdzielcze. Nikt nam z rodziny nie pomógł, bo i nie miał kto. Ogólnie to była mizeria. Wielki świat był gdzieś hen, daleko, oglądany od czasu do czasu na zachodnim filmie, bo na ekranach brylowały te z demokracji ludowej: czeskie, radzieckie i inne, zresztą niektóre wspaniałe arcydzieła.
Wspomnę jeszcze, że z zazdrością patrzyliśmy na zmotoryzowanych. Luksusem był w tym czasie motocykl. Zdołaliśmy zebrać 17 tys. zł na skuter "OSA"! Lichy to był zakup, ale nie chcieliśmy się zapożyczać na droższą Jawę, MZ lub Junaka za 24 tys. zł. Nie pojeździliśmy sobie zbyt dużo, bo psuła się ta OSA i słabo ciągnęła pod górkę, tak że pod stromiznę Ewa podchodziła pieszo! Z malutką Agatką można było jeszcze jechać w trójkę. Pamiętna była taka jazda ze Złotego Stoku, w czasie gdy do Wrocławia zawleczono straszliwą, czarną ospę i dwa razy po drodze złapałem gwoździa. W nocy, przy migotliwym świetle stacji CPN przy autostradzie kleiłem dętkę, a Ewa tuliła płaczące dziecko.

Jak urodziła się Basia, odsprzedałem skuter Tadziowi. On miał wcześniej inny motor, a potem stał się dumnym właścicielem starego mercedesa, pierwszego w rodzinie. O, to było coś! Miał ten wóz pewien feler: co pół godziny jazdy należało odczekać, aż ostygnie woda w chłodnicy lub zatrzymać się gdzieś po drodze i dolać zimnej (!). Zawiściliśmy trochę Tadzikom tego samochodu, dwóch mieszkań, wypchanego “piterka” Zosi, która świetnie zarabiała, łapiąc oczka w modnych wtedy nylonowych pończochach.

My dochrapaliśmy się samochodu dopiero pod koniec lat 70. (1975 r). I to nie byle jakiego - była to "luksusowa" Syrenka 105 lux! Hurmę lat trzeba było na to dwusuwowe ustrojstwo oszczędzać. Zwiedzaliśmy Polskę tym pyrkającym luksusem, nocowali na kempingach pod namiotem. Agatka i Basia pięknie śpiewały harcerskie piosenki. Straż przed namiotem pełnił “groźny” ratlerek Kubuś. Nawet jeden raz z dużą obawą, z wypożyczoną walizką części zamiennych do syrenki, wybraliśmy się w towarzystwie Gołębskich (Ci na zaporożcu) na wakacje do Bułgarii. Po drodze wiele przygód, noclegi na dzikich kampingach, przekraczanie granic - ZSRR, Rumuni, Bułgarii, Węgier, Czechosłowacji. Tak, tak, kąpaliśmy się w ciepłym
Morzu Czarnym, piliśmy wino, pliski i inne koniaki oraz kawę “rżę-lebiodę”.

Tą syrenką (zepsutą, bo w jednym z trzech cylindrów pękły pierścienie) pojechaliśmy, jak już było można, do Mariana do RFN przez Czechosłowację i Austrię, a spowrotem przez nieprzyjazne NRD. Po drodze wiele przygód, szczególnie tych na granicy, ale i związanych
z awarią samochodu. Ktoś, kto to czyta, pomyśli - ale wielkie mi wyjazdy!

Dziś, gdy tysiące Polaków śmigają swobodnie po Europie i świecie, taki wyjazd mogą potraktować, że to taki mały pikuś. Ale wtedy to było prawie jak zdobycie Mount Ewerestu i to zimą! To samo z posiadaniem auta, nawet tej nędznej syrenki zwanej skarpetą. Wtedy to był luksus okupiony latami oszczędzania i czekania w długiej kolejce, bo wszystko trzeba było
odstać. Dotyczyło to praktycznie wszystkiego: mebli, lodówki, odkurzacza. A od pewnego czasu był w sklepie na półkach tylko “dyżurny” ocet i wszystko już wyłącznie na kartki. Od żywności po papierosy, alkohol, buty i benzynę.

Notable partyjne dostawały talony na samochody. Jeździł taki bonza samochodem dwa lata, dostawał znowu talon, kupował nowy wóz, a tego sprzedawał za cenę dwukrotnie większą niż poprzednio zapłacił. Taki był głód towarów na rynku. Dzisiaj samochodów tyle, że trzeba z godzinę stracić, by przejechać przez miasto. Agatka, Basia, Marek, Ania - mają swoje 4 kółka, ale gdzie im tam do syrenki! Supermarketów i towaru zatrzęsienie. Promocje, promocje, byle tylko sprzedać. Zupełnie inny świat. A pamiętam przecież, że był taki czas, że tysiące matek, babć, dziadków i moja Ewunia o czwartej rano ustawiała się pod sklepem, by wykupić kartkowy przydział wieprzowego z kością. A facet idący z wiszącymi na szyi kilkoma rolkami papieru toaletowego budził zazdrość i podziw i pewnie czuł się jak medalista mistrzostw świata!
Ale wracając jeszcze do “prehistorii” i Tadzików byliśmy im wdzięczni, bo to oni praktycznie zorganizowali nam wesele w swoim mieszkaniu na ulicy Dworcowej. Byliśmy już wtedy
po cywilnym, glejt był. By nie żyć jednak “w grzechu”, potrzebny był ślub kościelny. Jak ślub, to i wesele! Trochę wyszło to dziwnie, bo początkowo nam to wesele odradzali: "Dziady- mówili!-
Wesela im się zachciewa!”. Ale potem pomogli i było dobrze. Tylko zaproszenia na ślub
wysyłaliśmy w ostatniej chwili, jak na pogrzeb. Kto mieszkał blisko, przyjechał. Z Górek k.Kielc przyjechał ojciec Ewy i w ciąży jej starsza siostra, Marysia. Mieli oni nieprzyjemną przygodę w pociągu. Jechali - była sroga zima - w nieogrzewanym wagonie. Konduktor zaproponował, by się przesiedli do innego. W czasie tej przesiadki na jakiejś malutkiej stacyjce nie zdążył przesiąść się ojciec i pociąg odjechał. Tragedia! Co robić? Zawiadowca stacji powiadomił kolegę z najbliższej stacji, tak że Marysia wysiadła i zaczekała na ojca, który biedny, per pedes, z ciężką walizką (dodatkowe wędliny na wesele), po torach, do niej dołączył. Przyjechali umordowani następnym pociągiem. No i nadszedł dzień ślubu - dodatkowo pierwszy dzień Nowego Roku 1961. Tadzik rozwoził mercedesem gości na ślub do kościoła; z organizacją coś zaszwankowało, bo okazało się, że naszych rodziców (moją mamę i ojca Ewy) odwiózł wcześniej
i nie miał nas kto, zgodnie ze zwyczajem, pobłogosławić!

Ulitowała się nad nami- “dziadami”- pani Sieńkowa, sympatyczna, bardzo pogodna mama Zosi i to Ona nas pobłogosławiła! Zrobiła to dobrze, nasze stadło trzyma się mocno! Czasem w naszym małżeństwie grzmi, błyska (kajam się tu, bo to głównie z mojej winy), ale potem wszystko wraca do normy i jest dobrze. Ewa jest córką biednej, kieleckiej ziemi; ludzi pracowitych i twardych – nie kto inny jak właśnie głównie żołnierze z kieleckiego rzutu tak dzielnie i bohatersko bronili Westerplatte.

Miała Ewa bardzo ciepłą, kochaną matkę, która zaszczepiła w niej uczciwość, głębokie zasady wiary, szacunek dla ludzi starych i umiejętność współczucia dla biednych i pokrzywdzonych. W tych sprawach jest bezkompromisowa. Te wartości i miłość przekazała w darze naszym dzieciom.
Gdzie znalazłbym lepszą żonę i matkę dla moich dziewczynek. Wprawdzie nie popisałem się, bo nie wybudowałem domu, nie zasadziłem drzewa i nie spłodziłem syna, ale chłopiec jest
jeszcze w planach i nieustępliwych moich staraniach... Ale dawaj mi, Ewuniu, częściej
szansę! No, dość żartów!

Wrócę do twardej prawdy, do niewątpliwych zalet mojej żony. To dzięki niej, jej uporowi, cierpliwości i miłości te nasze dzieci, w tych tragicznych warunkach, w zagrożonej zawaleniem
kamienicy, szczególnie zimową porą, jakoś się uchowały i nie pozamarzały. Ile to razy chorowały na zapalenie ucha. Zastrzyki, nakłuwanie uszu tyle razy, że była obawa, czy nie odbije się to na ich słuchu. Pojawił się też problem u Agusi ze złym ustawieniem główki kości udowej. Wizyty u lekarzy i zagipsowanie w rozwiedzeniu obu nóżek na kilka miesięcy, problem z noszeniem, wożeniem i spacerami. I to biedne dziecko zamiast chodzić i biegać, musiało siedzieć w tym gipsie. Chcieliśmy ją odzwyczaić od smoczka. Schowaliśmy smoczek mówiąc, że zabrał go
pies, który ukazał się właśnie na ekranie naszego czarno-białego telewizora. - Piesku, oddaj
pipi - prosiła. - Piesku, oddaj pipi...Malutka Basiunia też miała problemy i musieliśmy zostawić ją w szpitalu. Jeszcze dziś, gdy czasem nie mogę zasnąć, widzę ją jak niespokojnymi, zapłakanymi oczkami szuka twarzy rodziców, którzy nagle wśród obcych ją zostawili - jest mi jakoś tak miękko w sercu, choć o tego czasu minęło tyle lat...
Niezwykle pomocną w chorobach dzieci była nasza sąsiadka, pani Lila. To ona dawała dzieciom zastrzyki, najczęściej bardzo bolesną penicylinę. Gdy ja byłem w pracy w Żarowie, obskakując 2 etaty, przyjeżdżałem do domu tylko dwa, trzy razy w tygodniu, i wszystko było wtedy na głowie Ewy, która przecież też pracowała. Mogła tylko liczyć na tę naszą sympatyczną sąsiadkę. Ile to razy w jednym garnku gotowały kluchy i coś tam jeszcze. Wspólnie wychodziły z dziećmi na spacery. Tak, ten “kołchoz” miał i swoje zalety. Przez jakiś czas, jak Agatka była w gipsie i nie mogła chodzić do żłobka, opiekowała się nią moja mama i trochę brat Ewy ,Staś.
Tak to było, minęło i się nie wróci...Z tych byłych sąsiadów nie żyje p. Milczrska, p. Krymowska, p. Alek, a p. Lila zmaga się z ciężką chorobą.

Wspominam, oglądam, stare, pożółkłe fotografie... Tak-równo 38 lat temu, w maju
odebraliśmy klucze do nowego spółdzielczego mieszkania. W naszej klatce jest 66 mieszkań. Tyle rodzin z dziećmi wtedy się wprowadziło. Upływały lata - przeleciała cała historia PRL-u, Solidarność, stan wojenny itd. W tym to okresie trzeba było jakoś żyć. Pracowaliśmy. Dzieci się uczyły, nawet dobrze: - podstawówka, średnia, studia. Potem staże, praca.

Ich małżeństwa. Wyprowadzki na swoje. Wnuki. Ot, cała długa historia. My na emeryturze.
Mieszkamy już od dobrych kilku lat sami. Coraz mniej jest ludzi, którzy przed laty razem z nami zasiedlali nasz blok. Na naszym piętrze tylko my i wdowa, pani Halina Cielesta. Ilu to naszych sąsiadów wyprowadziło się na wrocławskie cmentarze.

I tak czas leci. Świat się zmienił i nadal zmienia. I już właściwie mnie nudzi. Przychodzi zniechęcenie i brak wiary w lepsze jutro. Patrzę na nieprzeczytane jeszcze leżące na mojej półce książki. Ile razy wezmę się do czytania dzieł Prousta, ogarnia mnie niechęć. Czy mam jeszcze ochotę razem z autorem szukać straconego czasu? To już nie mój czas. Opisuje sprawy dawno przebrzmiałe, dziś zupełnie nierealne. Powinno patrzeć się w przyszłość, ale jaka to przyszłość, gdy dopadła już mnie pierwsza kosa? Nie czuję z tego powodu jakiegoś
specjalnego żalu. Nawet nie jestem pewny, czy chciałbym sie zamienić z jakimś osiemnastolatkiem. Ze zdziwieniem stwierdzam, że zaczęły mi się pierwsze kłaniać młode kobiety z bloku... - Dziadku - myślę sobie - dziadku szykuj się do "ewakuacji". Najlepiej na drugi brzeg Styksu byłoby się ewakuować z marszu. Męczenie siebie i rodziny w przypadku beznadziejnej, obłożnej choroby byłoby dla mnie nie do zniesienia, przy dodatkowym braku
w Polsce akceptacji dla eutanazji na życzenie.

Nie patrząc w przyszłość - patrzę sobie wstecz. Do spraw minionych, tkwiących w pamięci, naszych rodzinnych spraw. Tak! Jadę na wstecznym... Dzieci i wnuki maja swoje sprawy, swoje problemy i jest to jak najbardziej normalne! Gdy wnuczka Ania przeczyta, że babcia prała bieliznę na tarze, pewnie spyta: "Co to, babuniu, była tara?"
Denerwuje mnie to, co dzieje się w polskiej polityce. Dlaczego polikwidowano te spluwaczki. A jak tu pluć na ekran swego telewizora... Przybył odsetek biednych, bezradnych ludzi, którzy sobie w nowej rzeczywistości zupełnie nie radzą. Rządziło tyle lat "czerwone", teraz podpina się "czarne". Nie ma już wśród żywych naszego papieża Polaka o wyjątkowym umyśle i autorytecie. Kto pamięta i kto wziął sobie do serca Jego słowa skierowane do posłów i senatorów w pamiętnym przemówieniu w Sejmie. Niestety, Jego księgę życia w przejmujący sposób zamknął wiatr... Brakuje mi też nieodżałowanego ks.Tisznera z Jego góralską filozofią i mądrością. Przeminęli...

Słuchamy radia, oglądamy telewizję, denerwują nas politycy od siedmiu boleści. Obiecują, ogłupiają i byle się utrzymać przy władzy. Nie popisała się lewica, ośmieszyła się prawica z przyklejonymi "przystawkami". Było TKM ( teraz ,k...a ,my), czy będzie teraz inaczej - zobaczymy.

Patrzę przez okno naszego mieszkania, nie mogę narzekać, widok piękny i rozległy: przed nami wprost długi budynek "mrówkowca" - tu mieszkało 3 tysiące ludzi. Od prawej wysoki budynek Poltegoru, ale już przeznaczony do rozbiórki, będzie tu bogacz Czarnecki budował jeszcze wyższy i piękniejszy; bliżej z prawej 6 budynków "zębaczy" zasłaniają mi widok galeriowca, gdzie mieszka siostra.Od lewej strony kompleks budynków technikum ekonomicznego, dalej przepiękna swoją architekturą dawna wieża wodna, dziś przerobiona na luksusową restaurację. Zza mrówkowca wystaje strzelista wieża naszego kościoła. Tu przystępował do pierwszej komunii świętej nasz wnuk Grześ i brała ślub Basia z Markiem. I teraz właśnie, gdy piszę te słowa, zabrzmiał z kościelnej wieży dzwon. Bije i bije. I ta myśl - komu on bije? I gdzieś z pamięci wyskakuje wers - powiedzenie pewnego szesnastowiecznego, angielskiego poety: "Nie pytaj komu bije dzwon, bije on tobie"...

Wrocław, czerwiec 2007 r.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto