Zacznijmy więc od długo oczekiwanych legend - The Flaming Lips i Dinosaur Jr, które po raz pierwszy gościły w Polsce.
Dinosaur Jr, o czym mówią wszyscy i co wiemy od redaktora Metza zapowiadającego ten koncert, wystąpili na pożyczonym sprzęcie, bo ich własny zapodziała gdzieś Lufthansa. Miało być szycie i kombinowanie, żeby wszystko brzmiało tak, jak powinno, ale czy taki zespół mógł coś zepsuć?
Mascis i spółka dali znakomity koncert. Potwierdzili opinię, że są w swoim gatunku mistrzami. Mało który młody zespół dosięga ich klasy - brakuje wprawy, technicznych umiejętności, pomysłów na melodie wręcz klasyczne, których prostota jest genialna. Spędzili z nami około 80 minut, nie wyszli na bisy, ale uraczyli nas znakomitą set listą, z której warto byłoby wspomnieć o kilku momentach. Do moich ulubionych należały "Feel the Pain" z "Without a Sound" - wprawiający w stan hipnozy riff połączony z powtarzanymi dwiema linijkami tekstu, przerywany dynamiczną, jazgoczącą gitarą przy zmianach tempa. Innym było na poły punkowe, na poły popowe "Freak Scene" - genialnie dynamiczny, bardzo dobrze zaśpiewany, agresywny kawałek. Wreszcie wplecione w środek występu, wynurzające się z rozgrzmianych riffów "Just Like Heaven" zespołu The Cure - miłosny hymn zaopatrzony w pazur i groźne krzyki zabrzmiał zaskakująco dobrze. Warto wspomnieć też o bezbłędnie wykonanych "Get Me" i "Over It" - utwory stanowiące pomost między rozbuchanymi, pompatycznymi gitarami lat 70-tych i wszystkim tym, co zaczęło dziać się dwie dekady później.
Temu koncertowi nie zabrakło niczego - było dynamicznie, było trochę niedoskonale (Lou Barlow śpiewa teraz lepiej niż Mascis, ale miał niewiele okazji tego dowieść), energetycznie i z wielką klasą. Całe szczęście, że wreszcie się ich nad Wisłą doczekaliśmy.
The Flaming Lips także dali swój pierwszy w Polsce koncert - podobno zachęcały ich do tego znajome zespoły. Wayne na początku wygłosił tezę, że będzie to "najlepszy koncert zamykający festiwal jaki kiedykolwiek widzieliśmy". Po fakcie nie byłabym tego do końca pewna - skłonna jestem za to stwierdzić, że znajdzie się on w czołówce najbardziej spektakularnych występów dla większości z nas. A dla innych - najbardziej pretensjonalna impreza całego Offa.
Wiadomo, że Flaming Lips = wielki karnawał świateł, wizualizacji (które nota bene były fantastyczne - nagie kobiety i jajka na miękko, totalna psychodela), tona konfetti i kilkadziesiąt ogromnych balonów, a na scenie grupa zabawowo-techniczna ubrana w pomarańczowe stroje robotników drogowych i jakieś dziwne pompowane postaci, tak dla przykładu. Mam zastrzeżenia do gadatliwości Wayne'a, który domagał się nieustannie uwagi fanów, zmuszał ich do wykrzykiwania (ot takie "I Can Be a Frog"), wyciągania rąk, czyli udowadniania, jak bardzo show nam się podoba. Mimo to muzycznie nie zawiedli - zagrali jak Pink Floyd na kwasie, z dużą ilością długich improwizacji (zaczęli od anielskich głosów i efektów, elektryzującego intra na gitarach i klawiszach - "The Fear" - przechodząc wreszcie do "Worm Mountain"). Wiele wejść mogłoby być początkiem "Breathe", spodziewałam się z resztą czegoś z "Dark Side of The Moon". Mieliśmy Wayne'a w napompowanej, przezroczystej kuli, przetaczającego się na rękach publiczności, a z muzycznych smaczków - epicko popowe "She Don't Use Jelly", bardzo długie "Yoshimi Battles...", a pod koniec "The W.A.N.D." z niezapomnianym przesterem i fajerwerkiem głosów oraz "Do You Realize", rozciągnięte do kilkunastominutowego dialogu z publicznością. A później pomarańczowa feeria barw zniknęła, konfetti opadło i show, bez bisów, się skończył.
Bezcennych wrażeń audio-wizualnych nie sposób im jednak odmówić.
Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?