Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Opowiadanie niestety smutne

Jadwiga Hejdysz
Jadwiga Hejdysz
Nowy Rok przyniósł siarczysty mróz i obfity śnieg. Stanęła przy oknie, patrząc załzawionymi oczami na iskrzącą się biel między blokami. W oknach naprzeciwko pojawiły się twarze ciekawskich.

Gwałtowny dzwonek do drzwi wyrwał Justynę z głębokiego snu, w który zapadła nad ranem po całej nocy huku petard, wizgu sztucznych ogni i radosnych wrzasków balowiczów świętujących nadejście nowego roku. Sięgała po okulary, usiłując równocześnie wypatrzyć godzinę na zegarku stojącym przy lampce nocnej, wsunąć nogi w pantofle, nie zaplątać się w poły szlafroka i opanować zawrót głowy towarzyszący zawsze gwałtownej zmianie pozycji. Wśród chaotycznych czynności kłębiło się w mózgownicy jedno:
- To chyba Ewa, coś z Hanką, akurat w Nowy Rok, chyba nie…cholera, czyżby dzisiaj?

Otwarła drzwi. Ewa, w lekkiej piżamce trzęsła się jak galareta i dukała przez łzy
- To chyba już, mama, chyba już…
Drzwi do sąsiadów stały otworem, w przedpokoju kręcił się z ogłupiałą miną pobladły i bezradny mąż Hanki, którego jakby niewidzialna ściana zatrzymywała na progu pokoju, w którym leżała jego chora żona. Coś próbował powiedzieć, ale przez gardło nie przeszło i tylko łzy ciekły po śniadej twarzy.

Przez cały czas jej choroby pomagał, jak mu jego chłopski rozum podpowiadał. Podawał herbatę, frykasy kupował, do jedzenia namawiał, a i pokrzykiwać mu się zdarzało, żeby się ta jego ślubna zgryzota jako tako pozbierała. Pieniędzy masę przecież na doktorów szło, chemią się truła, a ludzie na pogrzebie szwagra tylko na tę jej chudość się gapili. No i ten wnuk w drodze.
- Jak nie będziesz jadła, to tylko ja wnuka doczekam, dunderował, żeby bodaj ze złości w garść się wzięła.
- Nie wiadomo, kto z brzegu - odrzekła mu po wizycie u księży. Ale rozeźlona wróciła jak diabli, bo sprzedali „co łaska” zioła, ale całkiem za darmo o lekki zgon modlić się przykazali.

- No tak, myślała Justyna, przeciskając się między fotelami. Faktycznie - nie doczekała ani ślubu tych dwojga młodych, ani tego wnuka, co go na USG syn zaprezentował. Znała od pierwszej chwili każdy dzień Hanczynej gehenny, znała wyniki kolejnych badań, patrzyła dzień po dniu na mordercze skutki kolejnych operacji i chemioterapii, która zabijała w Hance wszystko, z wyjątkiem odrastającego w brzuchu guza.
- Wiesz – powiedziała przytulając Ewę – mama cierpiała ponad ludzka miarę. To już najlepsze, co mogło się jej teraz przydarzyć.
- Daj mi rękawiczki, zakomenderowała twardo, aby Ewę przyprowadzić do jakiej przytomności -
i tę kartkę z telefonami.
Ewa zakrzątnęła się, ale do pokoju nie weszła. Oboje z ojcem, zapłakani i rozedrgani w bólu, tkwili w korytarzu, jakby bojąc się teraz nieboszczki. Justyna zadzwoniła po lekarza, do zakładu pogrzebowego i podeszła do zmarłej.

Wszystko zaczęło się przed rokiem. W samo Boże Narodzenie Hankę rozbolał brzuch. Dziwny to był ból, bo ani herbata z rumem, ani dieta, ani przeczyszczanie nie pomagało i zaraz po świętach trzeba było jednak zgłosić się do lekarza. Zastosowano rutynową, antywrzodową kurację, ale poprawy nie było. Ból brzucha wracał i już nie wiadomo było co jeść, czego nie jeść, po czym boli bardziej, a kiedy odetchnąć spokojnie pozwala.

Nie było wyjścia i ostatecznie wylądowała Hanka w szpitalu na obserwacji, ale chyba miała wyjątkowego pecha. Wprawdzie pani ordynator obserwowała uważnie, wizytowała codziennie przebiegając sale w futrze narzuconym na kitel, przyklepywała w kieszeni kolejne seciny, stawiała coraz bardziej fantastyczne diagnozy, zlecała kroplówki z coraz silniejszymi antybiotykami - ale nic nie pomagało i chora nikła w oczach, wyjąc w coraz silniejszych atakach bólu. Nie pomagały sposoby medyczne, nie pomogło i zamawianie, które mąż pewnej nocy nad chorą odprawił. Odmówił solennie należne pacierze, splunął przepisowo w czterech kątach izolatki, powycierał chorą zdjętymi z siebie gaciami, poszeptał wyuczone zaklęcia i oznajmił, kończąc obrządek odziedziczony po babce nieboszczce:
- Zrobiłem żono moja wszystko, co mogłem, teraz musi być lepiej. Ale nie było.

Po dwóch tygodniach, nocna konsultacja wezwanego na cito chirurga skończyła się dramatyczną walką o życie: wycięto Hance kawał jelita z nowotworem; choroba była zaawansowana, zabieg ciężki, chora wycieńczona i dopiero po wielu godzinach udało się ją wyprowadzić z narkozy. Ale przeżyła i zaświtała nadzieja na wyleczenie.

Teraz Justyna patrzyła na młodego lekarza z pogotowia, który wypisywał kartę zgonu. Znał dobrze nieboszczkę z częstych wezwań, znał i Justynę z nocnych telefonów:
- Proszę karetkę, tak – chodzi o panią T., tak – to ta pani z nowotworem, tak – brzuch deskowaty, wymioty, nie – zastrzyk nie pomógł, traci przytomność.
- To wszystko z naszej strony - oznajmił lekarz zatrzaskując torbę. Skłonił głowę przed szlochającą Ewą i wyszedł.
-Wszystko, pomyślała Justyna patrząc na Ewę. Ileż tego wszystkiego było? Kilka operacji przeplatanych cyklami chemii, wizytami lekarzy, pielęgniarek, dwanaście miesięcy zwijania się z bólu, cierpienia, rzygania, czepiania się pazurami resztek życia i gasnącej nadziei.

A przecież trzy miesiące wcześniej, po przetoczeniu krwi, pozbierała się jeszcze, planowała dalszą kurację, pojechała po te zioła, a nawet pewnego dnia pomaszerowała z Justyną do
miasta. Po miesiącach spędzonych między domem a szpitalami oglądała modne kiecki, cieszyła oczy biżuterią, aż wreszcie postanowiła coś sobie zafundować.
- Wiesz, nie mam nic na głowę; w czapce mi nie do twarzy, beretu nie lubię, teraz nie mogę w zimie chodzić z gołą głową, nie wolno mi się zaziębić - perorowała w kolejnym sklepie, strojąc miny przed lustrem i przymierzając dla odmiany kapelusze.
- W tym ci jest bardzo dobrze, orzekła Justyna przy piątym z kolei; modystka cmoknęła zadowolona, poprawiając jej lekkim gestem kosmyk włosów i Hanka zdecydowanym ruchem sięgnęła po portmonetkę.
- Pasuje mi do jesiennego płaszcza, wiesz, chyba wrócimy już do domu, trochę się zmęczyłam.
- Oczywiście Haniu, to był duży spacer, jutro wyjdziemy znowu. Będziemy codziennie spacerować, żebyś na powietrzu sił nabrała, potakiwała Justyna zezując na coraz bledszą twarz Hanki. Byle do domu.

Nie było następnego spaceru, kapelusz pozostał w szafie nierozpakowany. Kolejna chemia rozłożyła chorą jak żadna, wyniszczyła organizm ostatecznie, w brzuchu mimo wszystkich zabiegów rosło coś, co zamykało jelita, infiltrowało przerzutami. Znowu był twardy brzuch, znowu pogotowie, chirurgia, zabieg ratujący życie.

Pukanie do drzwi oznajmiło przybycie ekipy z zakładu pogrzebowego. W białych rękawiczkach i firmowych mundurach krzątali się delikatnie, odstawiali stół i fotele, żeby dojście do tapczanu zrobić, uzgadniali coś między sobą, ustawiali mary na podłodze - wszystko pod czujnym okiem
domowników.

Justyna nie widziała Hanki z bliska od chwili, kiedy Ewa objęła stały dyżur przy matce: po chorej, której wykonano przetokę brzuszną widać było, że tym razem straciła nadzieję, na żadne rozmowy ani chęci, ani sił już nie miała; zresztą - jak rozmawiać z człowiekiem umierającym? Na pocieszanie nie było miejsca, na przytakiwanie - sumienia. Zaczął się ostatni etap, chora zażyczyła sobie księdza.

Pomagała teraz ubierać biedny, obciągnięty skórą szkielet, zważając, aby nie urazić, jakby nieboszczka coś jeszcze czuła. Bielizna była za luźna, w zadysponowany jeszcze za życia przez Hankę kostium można by ją owinąć dwa razy, uzgodniły więc z Ewą, że najlepsza będzie jedwabna, spokojna w kolorach suknia. Pracownik zakładu zręcznym ruchem wsunął na bezwładne stopy zmarłej eleganckie czółenka, włożył w dłonie modlitewnik, oplątał wszystko różańcem.
- Koniec z torturami, chemią, koniec z Hanką, zasrane to całe życie, po co komu taki koniec potrzebny, rozmyślała Justyna przytulając szlochającą dziewczynę.
- Nic tu już po mnie, Ewo.

Skinęła głową sąsiadowi i wróciła do siebie. Teraz dopiero zorientowała się, jak zmarzła w lekkim szlafroku, bo do otwartego mieszkania ciągnęło zimno z klatki schodowej. Nowy Rok przyniósł siarczysty mróz i obfity śnieg. Stanęła przy oknie, patrząc załzawionymi oczami na iskrzącą się biel między blokami. W oknach naprzeciwko pojawiły się twarze ciekawskich: dołem, po śniegu, brnęło dwóch ludzi dźwigając mary, na których okryta równie białym jak śnieg całunem, Hanka po raz ostatni wychodziła z domu.

od 12 lat
Wideo

echodnia.eu Świętokrzyskie tulipany

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto