Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Opowieść o wywróconym życiu

Jadwiga Hejdysz
Jadwiga Hejdysz
Kiedy w dwa lata po katastrofie i trwaniu - dzień po dniu - byle przetrwać, ocknęła się w pobliskim miasteczku z resztą rodziny, weszła na nieznany teren, gdzie musiała z tym wywróconym życiem radzić sobie sama.

Nie było już tamtego życia, a przede wszystkim nie było ojca jej dzieci. Rozwalili go razem z najstarszym synem jak psa, pod więziennym murem. Pochowali ich podobno w zbiorowej mogile; nie miała siły szukać.
Była wojna, została z trójką młodszych i w żaden sposób nie mogła pojąć, że jej Antoś wydany został na gestapo. A przecie już swoje w życiu przeszedł.

I w Legionach służył i w Szczypiornie siedział i teraz, w tej wojnie po swojemu z Niemcami walczył. Ale – mówili – po niedobrej stronie był. Do tej organizacji teraz nikt się nie przyzna – mówili. Strach. Więc wdowy do ZBOWiDu nie zapiszą i renty nie dadzą. Tak mówili i tak się stało.

Nazwa Miecz i Pług zamykała usta i drzwi, działania męża nieboszczyka okazały się bandytyzmem i nagle, matka dwóch pozostałych przy życiu synów i tego wyskrobka spóźnionego, co już ojca nie zdążyło zapamiętać – stanęła ze swoim wiejskim, babskim rozumem między ludzką obojętnością, politowaniem, wrogością, cichym współczuciem i nieznanymi regułami przetrwania.

Znajomi z miasteczka, chętni w wojenny czas na drewno z lasu, grzyby i słoninę, teraz, po wojnie, kiedy każde słowo i znajomość z rodziną nieboszczyka mogło skutkować rozmową w pewnym Urzędzie – z obawą wyduszali z siebie słowa pociechy. Na progu. Tak na wszelki wypadek.
Wzięła się więc z tym pokancerowanym życiem za bary jak mogła i jak umiała.

Dziecko poszło do szkoły; był ogródek, i w nim ustawiła pasiekę. Było trochę zboża na mąkę od dzierżawcy tego kawałka pola, co go z nieboszczykiem kupili, była Singerka do szycia i jakie takie krawieckie umiejętności. Tylko plik przedwojennych pieniędzy wartości żadnej już nie miał a i to, co w Kasie Stefczyka uskładane było – diabli wzięli.

Starszy syn poszedł do roboty w stacji obsługi rolnictwa. Podobała mu się ta praca. Nawet bardzo. Miał smykałkę do maszyn, silników, traktorów i samochodów. I do czytania zamiłowanie miał wielkie. Skończył przed samą wojną całe siedem klas i teraz, kiedy przy każdej wypłacie wręczano im książkę, czytał jednym tchem wszystko. Na szorstkim, żółtawym papierze, w kartonowej okładce, razem z wypłatą przynosił co miesiąc do domu nowe powieści. Za potrącane z pensji grosze.

Matka burczała na te potrącenia, ale te, za książki, były mniejsze. Większe były obowiązkowe składki na dom partii. Chciał nie chciał, dokładał się do tego domu, co wyrastał jak jaki pałac przy najpiękniejszej alei miasta. Czasem przynosił jakiś przydział żywnościowy: a to kawałek grubej, końskiej kiełbasy, a to rybę. Dużą, suchą, wędzoną, po której strasznie pić się chciało. Przyklepali te ryby powiedzonkiem, wymyślonym na poczekaniu przez jakiegoś dowcipnisia: „Jedzta dorsze, bo jak dadzą gówno, będzie gorsze”.

Matka chowała przydziały do kredensu a gotówkę zabraną starszemu synowi do kieszeni. Z dawien dawna w domu panowała zasada: ja tu rządzę, stul pysk. Tak też i ona rządziła, skoro już na nią to rządzenie po śmierci męża spadło, ale starszy zaczynał się buntować.
- Na gudłaja – jak mawiał o młodszym bracie - robić nie będę.
Nie był już półdzikim wyrostkiem z gajówki, któremu ojciec cięgi spuszczał za byle co, bo hardy to on był zawsze. Teraz, kiedy zarabiał i życie poznawał przyspieszonym kursem – pyska na wodzy trzymać nie chciał i awantury z wrzaskiem, pięścią w stół i trzaskaniem drzwiami zaczęły być codziennością.

Matka odcinała się jak mogła, ale słabła. Nie, żeby fizycznie. Nie. Ale jakoś tak dziwnie.
Coraz częściej bolała ją głowa, coraz częściej szła do łóżka i obiadu nie było. Albo postna kartoflanka na chybcika.
- Znowu kompot z ziemniaków - złościł się starszy, wracając z pracy.
- Co mamusia z pieniędzmi robi, że wiecznie brakuje?

Pieniądze wykradał młodszy, ale go kryła, bo starszy by nie podarował. I tego, że podkrada i tego, że dawniej nieraz cięgi za niego zbierał. Ten jej najukochańszy od maleńkiego, chowający się pod spódnicę przed gniewem ojca, nie miał teraz nad sobą nikogo. Wysłany do szkoły po wojennej przerwie wyrośnięty, starszy od dzieci w klasie, krnąbrny, rozwydrzony latami nieuctwa i dzikiej swobody - zamierzył się pięścią na wychowawcę. I wyleciał z wilczym biletem.
Chodziła, błagała, wypłakiwała swój wdowi los – nie pomogło.
- Do terminu niech go pani odda, powiedzieli.
- Do szewca jakiego, albo rzeźnika. Do pracy. Z niego już ucznia nie będzie.

Więc próbowała, ale nigdzie miejsca nie zagrzał. Szybko odkrył w mieście to, co mu się spodobało najbardziej. Życie knajpiane i towarzystwo. Wracał do domu złachany, przepity, śmierdzący rzygowinami, zbierał od matki po pysku, szlochał, kajał się i przyrzekał, odsypiał, podjadał – i szedł w diabły znowu. Ale nie z pustymi rękami.

Kiedy starszy w tajemnicy uciułał na nowe ubranie, walizkę i podróż - w domu została załamana matka, anemiczna dziewczynka i kartka z chlebem „na borg” u piekarza. A młodszy? Młodszy zaliczał już pierwszy wyrok. Siedział jako pospolity kryminalista za murem, pod którym od strzałów gestapo padł jego ojciec.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto