Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Opowieść wigilijna

Izabela Kostun
Izabela Kostun
- O cholera jasna mać - wycedził przez zęby, podnosząc się z podłogi. Po czym ponownie zaklął, żeby lepiej uporządkować myśli, nonszalancko otrzepał z kurzu ubranie udając, że nie traci poczucia rzeczywistości i uprzejmie przeprosił.

Kiedy po raz pierwszy zaplanowałam sobie podróż w okolice województwa opolskiego, nic nie zapowiadało, że po powrocie będę się czuła jakby spadła mi na głowę pięciotonowa ciężarówka. Po długiej i dającej odczuć się w kościach podróży polskim PKS, dojeżdżam do wyznaczonego celu. Miejscowość oznaczona tablicą z nazwą zręcznie wita przybyłych gości. Jedna jej część wisi swobodnie nad ziemią, druga dzielnie trzyma się gwoździa, zupełnie jakby chciała powiedzieć - zapraszamy. Od razu na myśl przychodzą słowa z fraszki Kochanowskiego "Jakże nie poczęstować, gdy kto w dom przychodzi? Jak częstować, a nie pić?"

Przemieszczając się dalej zagajnikiem, który toruje drogę do centrum Wąglińca, z krzaków wyłania się tęga postać jakiegoś mężczyzny. Biedaczyna w obskurnym ubraniu jednak nie odstrasza, wręcz przeciwnie, sprawia wrażenie całkiem sympatycznego starszego pana. Z rubasznym uśmiechem i radośnie błyszczącymi oczami, zupełnie niespodziewanie oznajmia, że to najlepsze miejsce na podgrzybki i maślaki. W porze deszczowej trudno przedzierać im się przez ściółkę, ale po takim deszczu, gdy tylko poczują pierwsze promienie słońca, od razu pną się w górę.

Ten dość ekscentryczny jegomość, kiedy dowiedział się, że rozmawia z kimś, kto zbiera informacje na temat życia przeciętnego mieszkańca tutejszej miejscowości, rozpromienił się jeszcze bardziej. - Ludzie są szczęśliwi, ale doskwiera im brak umiejętności dostrzegania drobiazgów i cieszenia się nimi. Z jednej strony to rozumiem, ponieważ rzeczywistość lubi być często bolesnym nauczycielem.

Dało się wyczuć, że na ten temat ma wiele do powiedzenia. To bardzo ważne, żeby w końcu coś się tutaj zmieniło.

- Jest wiele rodzin, którym ledwo starcza do pierwszego. Wiele korzysta z zasiłków, ale i tak sytuacja, kiedy w rodzinie jest pięcioro rodzeństwa, wygląda źle. Małe, zaniedbane, doprowadzone do stanu, o którym trudno powiedzieć: da się żyć. Tak o naszym niewielkim miasteczku mówią sami mieszkańcy. A z roku na rok sytuacja wygląda coraz bardziej dramatycznie. Stare domostwa, które stojąc rzędem wzdłuż głównej ulicy, powinny być wizytówką, czy tak, wydawałoby się, prowizoryczne niedogodności jak dziury i brak asfaltu na drogach powodują, że ci, którym się lepiej powodziło, powyjeżdżali do większych miast albo pracują za granicą. Więcej szczegółów jednak nie chcę zdradzać.

Następnym punktem informacyjnym okazała się karczma. Słomiany dach, zagroda, w której znajdowały się wielbłądy, zebra i żyrafa przeżuwająca trawę, śmiesznie przy tym poruszająca żuchwą, nadawały charakter temu miejscu. To dość ciekawe, że po wywodzie, jakiego dokonał ten przypadkowo spotkany człowiek, można bez trudu odnaleźć takie miejsce. W środku wszystko wyglądało bardzo estetycznie i schludnie. Wystrój stanowiły duże drewniane krzesła z wygrawerowanymi, regionalnymi ozdobami i stoły przykryte białymi obrusami, na których paliły się świece. Przy stoliku w kącie siedziała kobieta z dwójką dzieci. Podobno wychowywanie polega na uczeniu, aby trzymały się za ręce, a nie podstawiały sobie nogi. A wszystko, co dało się zaobserwować było vis comicą w stylu Charliego Chaplina.

Zabawny obrazek kochającej rodziny, do której po chwili dołączył pewien mężczyzna spowodował, że miejsce nabrało zupełnie nowego wymiaru. Zrobiło się gwarno i sympatycznie, a biesiadnicy zaczęli śpiewać jakieś ludowe piosenki. Wszyscy kołysali się w tak rozbrzmiewającej po sali muzyki. Kiedy śpiewy ucichły i można już było spokojnie porozmawiać, dosiadł się do mnie pewien starszy człowiek. Miał błękitne oczy, duży czerwony nos i pijacką czkawkę. Jednak, kiedy zaczął opowiadać o historii tego miejsca i ludziach, których spotykał, wszystko zaczęło układać się w całość. Mała miejscowość okazała się skarbnicą osób kryjących w sobie mnóstwo dykteryjek i zabawnych anegdot.

- Kiedy komuś zepsują się buty, to zanosimy je do szewca - zaczyna opowieść mężczyzna z czerwonym nosem i pijacką czkawką. Janek to typ gościa ze "Świata według Bundych", śmieje się, że jest mężem i naprawia buty od dwudziestu lat, więc uodpornił się na ból. Wszystko robi niby od niechcenia, ale jednocześnie wkłada w to całe serce. - A tam siedzi pani wójtowa, która dokłada wszelkich starań, żeby ludzie dostawali od państwa to, co im się prawnie należy. Często razem z mężem, to ten wysoki nieco cherlawy mężczyzna stojący za nią, zwołują zebrania, żeby porozmawiać o aktualnej sytuacji. Obserwujemy to, co się dzieje na świecie i czasami zaskakujemy naszymi pomysłami, a oni później próbują je wcielić w życie. Ostatnio wymyśliliśmy, żeby miejscowość była typowo rekreacyjna, chcieliśmy postawić na agroturystykę i zaczęliśmy od tej karczmy, która nie zaprzeczy pani, przyciąga uwagę. Od 2004 roku uzyskujemy pomoc finansową z funduszy Unii, ale to i tak jeszcze za mało, żeby Wągliniec stał się reprezentatywnym punktem na mapie, a o to nam właśnie chodzi i do tego będziemy dążyć.
Człowiek o zabawnie czerwonym nosie, odznaczający się zmysłem organizacyjnym, stał się pomostem łączącym plany z realną sytuacją, która z jednej strony napawała optymizmem i wiarą w kreatywność lokalnych władz, a z drugiej tak jak w przypadku niejednego miasta o podobnej infrastrukturze nastręczała wielu wątpliwości.

Kiedy wydawałoby się, że klimat panujący wśród tej społeczności, która sprzyja uzewnętrznianiu jak najbardziej pozytywnych uczuć i emocji, zmianie nie ulegnie, nagle dało się słyszeć dobiegający od strony drzwi wejściowych głos starszej kobiety. Staruszka, która nieoczekiwanie pojawiła się w sieni, była nieco zgarbiona, a na jej twarzy malował się obraz upływającego czasu. Jednak pomimo licznych zmarszczek, starej kapoty i wełnianych papuci w jej uśmiechu było coś tajemniczego i młodzieńczego. Kiedy krzyknęła, że brakuje jej dwudziestu złotych z dzisiejszego utargu, wszystkie spojrzenia były zwrócone w jej kierunku. Nieśmiało przestąpiła z nogi na nogę i wsuwając rękę do kieszeni w spódnicy raz jeszcze zaczęła ją przeszukiwać. Po chwili wyjęła pognieciony papierek o poszukiwanym nominale. Uśmiechając się ciepło z mczami pełnymi blasku, żartując, powiedziała: - Widzicie, tak to już jest, starość nie jest wielkim nieszczęściem, jeśli się weźmie pod uwagę tę drugą ewentualność.

Po odtańczeniu poleczki z młodzieńcem, który porwał ją do tańca wiedząc, że sprawi jej tym przyjemność (bo starsza pani lubiła pląsać), podziękowała i wyszła. Przez kolejne pół godziny czas jakby zatrzymał się w miejscu. Ludzie nadal dyskutowali na różne tematy dotyczące np. życia kulturalnego, służby zdrowia, czy polityki.

W pewnym momencie przy stoliku stojącym naprzeciwko usiadła młoda kobieta, ubrana bardzo gustownie, z wyczuciem, ale nie ekstrawagancko. To był styl raczej kojarzący się z krakowską awangardą. W ręce trzymała papieros, a dym roztaczający się wokół jej głowy wyglądał jakby spowijał się z myślami. Po chwili przysiadła się do niej kolejna kobieta, wyglądająca nieco młodziej w śmiesznych wełnianych rękawicach, puszystej czapce i kolorowym szaliku. Wyjęły jakieś ulotki i zaczęły przeglądać gazety. Obie szukały pracy. Podeszłam bliżej, żeby skonfrontować dotychczas zdobytą wiedzę z doświadczeniami dziewczyn. Sytuacja wyglądała standardowo. Obie po studiach, bez pracy, pieniędzy, większych perspektyw i nadziei, aby w najbliższym czasie coś się zmieniło.
Kiedy zbliżałam się do wyjścia, wprost do mych nóg, potykając się o próg, upadł kolejny tubylec tutejszej miejscowości. - O cholera jasna mać - wycedził przez zęby, podnosząc się z podłogi. Po czym ponownie zaklął, żeby lepiej uporządkować myśli, nonszalancko otrzepał z kurzu ubranie, udając, że nie traci poczucia rzeczywistości i uprzejmie przeprosił.
Na zewnątrz było mroźno. Śnieżnobiały puch, pokrywający dachy i drzewa, kolorowe lampki pozawieszane wokół drzwi, domy obrysowane jakby komiksową kreską powodowały, że klimat zbliżających się świąt Bożego Narodzenia napawał optymizmem. Ludzie wesoło maszerując w jednym ręku trzymali reklamówki z zakupami ze sklepu na rogu, a pod pachą taszczyli choinki, nowe łańcuchy i bombki przywiezione z supermarketów.

W pewnej chwili dało się słyszeć donośny głos jakiegoś mężczyzny. - Nie wiem, dlaczego Julek zwleka z tym tak długo. Wszystko mieliśmy umówione i było dopięte na ostatni guzik, a teraz będą kłopoty.

Tęgą budową ciała i wymowną gestykulacją mógł sprawiać wrażenie pyszałkowatości i dufności, co z drugiej strony wyglądało dość zabawnie. Jak się okazało, panowie wzięli kredyt i postanowili, że będą go razem spłacać. Sytuacja wymknęła się jednak spod kontroli, gdy zaczęło brakować pieniędzy na opłacenie rat. Ostatecznie, jak nakazywał savoir vivre, dyskusja została przeniesiona w kuluary, a znajdujący się w pobliżu gapie rozeszli się do swoich domów.

Była zima, temperatura nie przekraczała 0 stopni. Mały, drewniany kościół o ciekawej architekturze, kryjący jakąś tajemniczą historię, związaną z tym miejscem zachęcał, aby przyjrzeć mu się z bliska. W środku siedziała dwójka dzieci. Dziewczynka miała załzawione oczy i cichutko pochlipywała, a chłopiec dzielnie trzymał ją za rękę i podtrzymywał na duchu. Podeszłam bliżej i z niekrytym lękiem zapytałam, czy stało się coś, o czym chcieliby porozmawiać? - A kim pani jest? - od niechcenia zagadnął chłopiec. - Przyjechałam tutaj z innego miasta. Nie znamy się, ale przykro mi patrzeć na wasze smutne twarze. Czasami jednak bywa tak, że ktoś, kogo się bliżej nie zna, może sprawić, że kłopoty, które nam doskwierają, przestają wyglądać tak strasznie, jakby się wydawało i wszystko staje się prostsze.

Bacznie obserwując spojrzenia dzieci czułam, że problem wygląda poważniej niż awantura o to, kto komu zabrał zabawkę. - Nasi rodzice ciągle się kłócą, a dzisiaj płakała też babcia - najpierw z pewną nieśmiałością i rezerwą przypatrywały się i opowiadały o różnych wspomnieniach. Na szczęście okazało się, że takie sytuacje nie zdarzają się często. Małe pociechy z czerwonymi od mrozu policzkami były radosne, miały w sobie mnóstwo energii i zabawnych pomysłów, a miejsce, do którego trafiły, było im dobrze znane.

Nazwa miejscowości została zmieniona.

Do Wiadomości24 możesz dodać własny tekst, wideo lub zdjęcia. Tylko tu przeczyta Cię milion.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto