Zaraz po wojnie bowiem, w latach pięćdziesiątych podróżowało się do Kielc tak zwaną stonką. Stonka czyli pierwszy „pekałes” kursujący prawie regularne – była ciężarówką, która na pace miała montowane burty i dach. Ustrojstwo to nad szoferką miało okienko dające odrobinę światła i powietrza, a z tyłu drabinkę do wchodzenia. Wewnątrz, przez całą długość paki ustawione były środkiem i pod burtami drewniane ławy. Były to miejsca siedzące, czyli pełny komfort dla szczęśliwców, którzy w ścisku i tłoku zdołali wdrapać się do budy jako pierwsi.
Na ogół w stonce panował straszliwy tłok, bo nie jeździły często a naród był ruchliwy; jeździli ludziska do rodziny, znajomych, za interesem a przede wszystkim załatwiali tysiące spraw w województwie. Stonki jeździły więc nabite ludźmi, z których większość stała w pozycjach wymuszonych przez cudze łokcie i buciory. Do tego komfortu wewnątrz dochodziła jazda po drodze wprawdzie kiedyś utwardzonej, lecz zrytej straszliwie w czas wojenny. Były więc dziury, wyboje i garby na których niejednokrotnie stonka "łapała kichę" czyli gwoździa.
Jeśli dodać do tego, że co twardszy chłop wyrabiał sobie przestrzeń życiową, aby zapalić skręta z machorki, mniej odporni zielenieli na twarzy w duchocie i wyskakiwali na kolejnych przystankach aby w rowie rozładować wytrzęsiony żołądek. Po pierwszym doświadczeniu, na kolejne wizyty u cioci wolałam jechać na czczo.
Półtorej godziny takiej jazdy, mimo przystanków i rozpaczliwych prób łapania powietrza wywierało określony skutek. Wjazd do Kielc rozpoznawałam z ulgą po zmienionej nawierzchni – stonka już nie podskakiwała, żołądek siedział w swoim miejscu i tylko zęby klekotały jak kastaniety. Był to odcinek solidnej, granitowej kostki i oznaczał bliski koniec jazdy. Po 50 kilometrach tortury na wyboistej szosie, jazda na tym odcinku była po prostu komfortowa. Czas płynął, na drogach pojawiły się walce, dymiące kotły z wrzącym asfaltem i robotnicy, którzy ręcznie na kolanach asfaltem drogę smarowali.
Pojawił się wreszcie cud techniki czyli prawdziwy autobus: jazda na siedząco (no, prawie zawsze), możność uchylenia okna i oglądania kraju za oknem: były drzewa, końskie zaprzęgi, traktory, ciężarówki i gaziki z demobilu, a i "taksówka", jak się wówczas mówiło na osobowe z rzadka przemykała. Było jednak na trasie coś, co zdumiewało nawet w ubogim kieleckim krajobrazie, a z czego słynęła wieś Lisów. Były to krowie zaprzęgi. W Lisowie nie używano koni. W Lisowie chude krowy w jarzmach ciągnęły wolnym krokiem furmanki, załadowane zbożem lub sianem wozy w porze zbiorów i sianokosów lub - w porze orki - pługi. W Lisowie krowy ciężko pracowały.
Czasem wracały samopas do domów, ciągnąc majestatycznie zwisające u szyi łańcuchy. Kierowcy trąbili, hamowali, klęli, omijali je jakimś cudem - byle i krowy, i ludzie wychodzili bez szwanku.
Teraz – jadąc tą sama trasą, patrzę na nowoczesne wiejskie domy, zadbane ogródki i „taksówki” w każdej zagrodzie.
A krowy? Zapewne są gdzieś w oborach za domami, ale żyją sobie po krowiemu i już od dawna nie muszą pracować w polu. Wystarczy, że dają mleko.
Policja podsumowała majówkę na polskich drogach
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?