Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Primavera Sound 2012 w świetnej kondycji

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Każdego roku festiwal w Barcelonie, który ma już wyrobioną markę i przyciąga dzięki niej muzyków i producentów z całego świata, pokazuje jak powinno się organizować wielkie europejskie imprezy. Tegoroczna edycja była ogromnym sukcesem.

Primavera Sound to takie spotkanie z muzyką, które ma wszystkie potrzebne walory i które są przezeń fantastycznie wykorzystywane. Lokalizacja znana jako Park Del Forum to architektoniczna przygoda, z niebieskim trójkątem Herzoga i de Meurona na czele (i optycznym złudzeniem w postaci białego wieżowca tuż przy wejściu), ze świetnie zaplanowanymi ścieżkami, dzięki którym możemy wędrować po festiwalu bez większego problemu i unikając tłumów, mimo że publiczność zawsze dopisuje. Jeszcze trzy lata temu konstrukcja z ogromnym panelem słonecznym była tylko dodatkiem do krajobrazu, od dwóch lat można wspiąć się pod nią i oglądać koncerty na jednej ze scen z góry, ostatnia ze scen na mapie, scena Mini, także została przesunięta jeszcze kawałek dalej, dzięki czemu powstała wokół niej niezależna wielka scena z rozbudowaną obsługą. Spacer z jednego końca miasteczka na drugi pełen jest niesamowitych widoków: widać ogromny fragment wybrzeża, z plażami i perełkami architektonicznymi, po morzu snują się żaglówki, a z drugiej strony wyrasta nam nagle industrialno-usługowe, nowoczesne miasto. Feeria doznań od samego początku.

Poza fantastyczną architekturą, dobrym planem, organizacja także nie budzi żadnych zastrzeżeń. Jak na festiwal, jest całkiem czysto, wszystko pod ręką, sprawnie przygotowane i podane. W ten sposób wszelkie troski festiwalowicza zostają ukojone i jedynym zadaniem jest lawirowanie w bogatym Line-upie w poszukiwaniu optymalnego rozwiązania, bo nigdy nie jest ono idealne przy tak bogatej liście.

W tym roku mój ambitny plan zakładał minimum 30 koncertów, i szczęśliwie udało mi się go zrealizować z lekką nawiązką. Pierwszym koncertem był występ Baxtera Dury’ego, który grał na jednej z głównych scen – bardzo pozytywny koncert, ze sporym zespołem, z ogromną dawką ciepłych emocji. Baxter jest dobrym liderem, Brytyjczykiem z krwi i kości, elegancki i zabawny zarazem, więc i koncert był udany.

Kolejny przystanek – Peter Wolf Crier, przypadkowa wizyta na koncercie, który nie do końca zachwycił: wydaje się , że zespół ma potencjał, sporo kombinują i łączą elementy łatwego do słuchania indie (tudzież folku, jak piszą na swojej stronie, choć nie jest to tak oczywiste jak w przypadku wielu zespołów z tego nurtu) z eksperymentowaniem z gitarami i odrobiną sampli i samplowania na żywo wokali. Właściwie to głos jest tutaj clue – zawodzący, bardzo emocjonalny i dźwięczny śpiew Petera Pisano sprawia, że Peter Wolf Crier przypomina nieco Jeffa Buckleya tymi rozdzierającymi serce kwestiami. Niestety nie zawsze brzmi on tak perfekcyjnie, jak cudownie przeszkolony wokal nieodżałowanego muzyka, a i w kwestii kompozycji momentami wszystko staje się chaotyczne i trudne do przełknięcia. Poziom zadowolenia z koncertu wyniósł w rezultacie 50%, ale to i tak dobrze jak na niezbyt znanego artystę, prezentującego swoje świeże dokonania na samym początku imprezy.

Potem na scenie pojawiły się tuzy alternatywy – pierwszy koncert na dużej scenie Ray Ban zagrali legendarni już po trosze Archers of Loaf. Po trosze dlatego, że mimo iż mieli oni ogromny wkład w pierwotną koncepcję grania muzyki indie, nigdy nie trafili do kanonu i przez dwie dekady grania ciągle byli jednym z tych zespołów, o których słyszeli zawzięci fani i poszukiwacze dobrych brzmień. Jak się można tego było spodziewać, zagrali bardzo dobry koncert, pełen energetycznych kompozycji gitarowych, szalonej energii ze strony muzyków (szczególnie Matt Gentling wykazał się fenomenalną siłą ekspresji) i pasji do grania. Przykładając to, co osiągnęli Archers of Loaf gdzieś tam poza głównym nurtem indie-rocka do tego, co obecnie bez trudu wkrada się w mainstream, zaczynam tęsknić za duchem lat 90-tych, kiedy indie jeszcze nie wypoczwarzyło się na dobre z ducha punk rocka, ale już nabrało lekkości i melodyjności.

Kolejne spotkanie z legendą miało miejsce zaraz po Archers of Loaf – na scenie San Miguel pojawił się jeden z genialnych pomysłów Grega Dulliego i jego utalentowanych kolegów, fenomenalnym The Afghan Whigs. Koncert wyłonił się z zawodzeń i jakichś starych sampli klasycznej piosenki, uderzając od razu w nostalgiczne klawisze, które ucichły i Greg przeszedł do sedna, do pierwszej części „Crime Scene”. Przy każdym występie Grega Dulliego wiadomo od pierwszej minuty, jaki będzie to koncert – i tym razem od razu czuć było, że muzycy postanowili wycisnąć z siebie wszystko tego wieczora. Dobrali doskonałą set listę, z „Fountain and Fairfax”, „Gentelmen” i „66” chociażby,
przenosząc nas po raz drugi do początków lat 90-tych swoimi fantastycznie napisanymi kompozycjami i jak zwykle nieco rzewnymi i zbyt miłosnymi historiami Dulliego. Nie można się im oprzeć, The Afghan Whigs wrócili doprawdy uskrzydleni.
Death Cab for Cutie był jednym z tych zespołów, który nie mógł do końca uwieść publiczności tymi wszystkimi cudownie wymyślonymi piosenkami, bo nagłośnienie na scenie Mini nie zawsze spełniało oczekiwania. Mimo fantastycznej listy, w której znalazła się duża część płyty „Narrow Stairs” sprzed czterech lat, mimo bardzo emocjonalnego podejścia do koncertu, akustykom udało się namieszać przy efektach dość, by przytłumić te popowo-rockowe fenomenalne kawałki. Nie była to z resztą jedyna taka sytuacja, ostatniego dnia festiwalu udało im się prawie pogrzebać wysiłki Yo La Tengo, ale o tym potem.

Mimo złych doświadczeń z dźwiękiem i dość nieprzychylnych opinii znajomych na temat koncertów Zacha Condona na żywo, zdecydowanie trzeba było dać szansę temu fenomenowi i zobaczyć, ile warci są podczas koncertów. O dziwo, lider Beirut wydawał się autentycznie spięty i przejęty faktem, że gra na Primaverze (nie on jedyny, takich sytuacji było sporo, co tylko potwierdza prestiż tego festiwalu) – wdzięczył się, próbował żartować, był wzruszony i poruszony. Może dlatego ten koncert był aż tak… udany. Pięknie nagłośniony, właściwie bezbłędny pod względem technicznym, perfekcyjnie zagrany, bardzo słoneczny, bardzo nostalgiczny, pokazujący to, co najlepsze udało się Beirutowi osiągnąć w kilka lat ich błyskotliwej kariery. Najpiękniejszy moment koncertu – radosna „Santa Fe” na samo otwarcie, niczym zastrzyk glukozy albo dawka słońca.

Ogromna ilość deklaracji, nawoływań, politycznych i społecznych komentarzy, tłumaczeń i monologów padła podczas koncertu Refused. Mam wrażenie, że mimo ogromnego tłumu, mimo fanatycznego wręcz zaangażowania ogromnego tłumu w ich występ, mimo fantastycznej energii przepływającej między muzykami i słuchaczami, Dennis, wokalista Refused, odczuwał potrzebę wytłumaczenia ich decyzji o powrocie. Dla publiczności ważniejsze było chyba jednak usłyszenie Refused na żywo, uczestnictwo w koncercie kolejnego zespołu, który zapisał się bardzo mocno w historii hardcore’u, i który mocnymi tekstami walczył z błędami toczącymi społeczeństwo, i nie wydawali się podzielać wątpliwości niektórych komentatorów w tej kwestii. Po której stronie barykady nie staniemy (za czy przeciw powrotom legendarnych buntowników do grania na wielkich festiwalach), Refused zagrali fenomenalnie. Doprowadzili wszystkich do wrzenia, dali nadzieję i upust frustracjom, Dennis z resztą sam stwierdził, że ich teksty, kiedyś wyjątkowo agresywne i krytyczne wobec rzeczywistości, tylko zyskują na aktualności z czasem, a świat nie staje się lepszym miejscem. Podpisuję się pod tym stwierdzeniem.
Ostatnie trzy koncerty – Franz Ferdinand, którzy hmm… nie mieli tego wieczora siły na przypominanie nam, że to oni, razem z kilkoma innymi zespołami, zapoczątkowali wielką modę na taneczne indie. Nie dość, że ich nowe utwory pozostawiają wiele do życzenia i w porównaniu z takimi kawałkami jak „Dark of the Matinee” albo nieśmiertelne „Take Me Out”, to jeszcze chory Kapranos dość gwałtownie tracący możliwości wokalne nie poprawiał sytuacji. Nie dało się jednak nie zauważyć, że jako kompozytorom i muzykom na żywo trochę zabrakło im werwy w ciągu ostatnich kilku lat. Nawet złota brokatowa koszulka Nicka nie pomogła.

Co innego Wolves in the Throne Room. Byłam ogromnie ciekawa tego zespołu od jakiegoś czasu, kiedy to zaczęli pojawiać sie na festiwalach dedykowanych eksperymentom i ciężkiej muzyce, i mieli jedną z najfajniejszych nazw ze wszystkich. Właściwie pod tak tajemniczym i mrocznym pseudonimem mogło kryć się wszystko. Koncert trudno opisać… pejzaż zbudowany z bardzo ciężkich gitar, z black metalowym zawodzeniem, to rzecz nie do uchwycenia w słowach, ale chwytająca za serce. Bardzo emocjonalny występ, podkreślony czarno-niebieską scenerią, dwie gitary oświetlone dwoma słupami światła i ciemność dookoła. Doskonały, doskonały występ.

Kontrastowo i na zakończenie poszłam sprawdzić publicznie wielbionego i chwalonego wszem i wobec Hiszpana Johna Talabota. Kontrastowo, bo z czerni black metalu i bardzo gęstych, ciężkich pejzaży, weszłam w krainę minimalistycznych ale jasnych wizualizacji i elektronicznych inspiracji z ostatnich trzech dekad – trochę tandety lat 80-tych, trochę disco początku lat 90-tych, dodatki house’u i techna, i mamy fantastyczny, naprawdę fantastyczny koncert. Byłam zachwycona tym wyborem, choć szkoda, że Talabot nie poszedł bardziej w formułę DJ setu i nie miksował kawałków ze sobą, robił natomiast przerwy między kolejnymi utworami. Najważniejsze jednak, że wszystko wskazuje na to, iż hype na tego świeżo upieczonego muzyka to nie tylko puste przechwałki.

Znajdź nas na Google+

od 7 lat
Wideo

NORBLIN EVENT HALL

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto