Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Przez Puszczę Osiecką w 50. urodziny Akademickiego Klubu Turystycznego "Maluch"

Jolanta Dyr
Jolanta Dyr
Harcerska Stanica u Polewiczu nad Wilgą to miejsce spotkania uczestników 50-tych urodzin AKT Maluch z Wydziału Elektroniki i Technik Informacyjnych Politechniki Warszawskiej i miejsce ześrodkowania wszystkich tras rajdu zorganizowanego z tej okazji.
Harcerska Stanica u Polewiczu nad Wilgą to miejsce spotkania uczestników 50-tych urodzin AKT Maluch z Wydziału Elektroniki i Technik Informacyjnych Politechniki Warszawskiej i miejsce ześrodkowania wszystkich tras rajdu zorganizowanego z tej okazji. Jolanta Dyr
Akademicki Klub Turystyczny „Maluch” działający przy Wydziale Elektroniki i Technik Informacyjnych Politechniki Warszawskiej obchodzi w 2014 roku pięćdziesięciolecie swego istnienia.

50 lat to bardzo szacowny wiek, a sentymenty nadal wiążące z klubem kazały mi wziąć udział w hucznie zapowiadających się urodzinach. Wszystkie szanujące się starsze pokolenia klubowej braci, na kolejne urodziny od lat zjeżdżają samochodami. Dopóki miałam auto, także praktykowałam ten bardzo wygodny zwyczaj. Teraz gdy nie mam już samochodu, musiałam zastanowić się nad sposobem dotarcia do celu. Organizatorzy oprócz wybrania stanicy harcerskiej w Polewiczu nad rzeką Wilgą na imprezę urodzinową, przygotowali także do wyboru wiele tras rajdowych tutaj prowadzących. Można było wybrać jedną z pośród czterech tras pieszych, jednej konnej tzw. patatajowej, jednej kajakowej, trzech rowerowych. Oczywiście można było dojechać też na miejsce ześrodkowania własnym samochodem o czym wspomniałam już wcześniej. Wszystkie trasy tak zaplanowano by prowadziły pięknymi terenami dawnej Puszczy Osieckiej, dzisiaj szlakami Lasów Państwowych. Najdłuższe były trasy rowerowe, najkrótsza konna ponieważ nieopodal stanicy znajduje się Stajnia Wilga wynajmująca konie na godziny do jazdy indywidualnej.

50-siątka zdarza się tylko raz w życiu. Postanowiłam ją uczcić po staremu, czyli docierając do celu na własnych nogach. Jednym słowem postanowiłam przejść o własnych siłach jedną z tras rajd 50 - lecia AKT Maluch. Spakowałam plecak wkładając do środka bieliznę na zmianę, ręcznik, kosmetyczkę z niezbędnymi przyborami, śpiwór, jedzenie, trochę pieniędzy, dokumenty, aparat fotograficzny i nie najlepszą mapę okolicy, bo innej nie miałam lepsza taka niż żadna - pomyślałam. Mój plecak był o połowę mniejszy niż za studenckich czasów i nie wszystko mogło się do niego zmieścić, co zmieścić się powinno. Wybrałam trasę pieszą prowadzącą z Pilawy do Polewicza o długości około 18 kilometrów. Drogą mailową zgłosiłam swój udział w rajdzie i zarezerwowałam sobie miejsce w domku campingowym aby po nocnych śpiewankach przy ognisku chociaż na chwilę położyć się spać przed powrotem do domu. Bardzo cieszyłam się na samą myśl o spotkaniach z dawnymi przyjaciółmi z klubu.

Na Dworzec Śródmieście w Warszawie przyjechałam w sobotę 31 maja 2014 roku rano zbyt wcześnie, na długo przed umówioną godziną spotkania. Bilet do Pilawy kupiłam dzień wcześniej, a ponieważ mam kartę miejską, więc zapłaciłam jedynie za odcinek trasy między Falenicą a Pilawą. Doświadczeniem lat ubiegłych, liczyłam, że na trasie będzie kilkoro starych maluchów, zwanych obecnie mamutami. Pięć minut przed planowanym odjazdem pociągu zeszłam na peron. Dzięki Bogu zobaczyłam czerwoną koszulkę z 45-lecia AKT Maluch. Ucieszyło mnie to bardzo, ale w grupie byli wyłącznie młodzi ludzie. Przywitałam się z nimi dość zdawkowo i powiedziałam, że postaram się trzymać na trasie w odległości wzroku, tak by się po drodze nie zawieruszyć, ale też zbytnio nie absorbować swoją osobą zgranego zespołu. Żałowałam odrobinkę, że nikt ze starych znajomych nie zdecydował się na pieszą wędrówkę.

W pociągu siadam nieopodal grupy. Vis a vis mnie siedzi młoda kobieta, właściwie dziewczyna, która całą podróż poświęca nauce. Przegląda stronę po stronie zeszytu z notatkami i powtarza sobie przeczytaną treść z pamięci bezgłośnie ruszając wargami. Przyłapana wzrokiem na chwilę „milknie”, ale natychmiast kontynuuje naukę. Podziwiam ją. Ja lubiłam naukę w czytelni, albo nocą, gdy wszyscy już spali. W pociągu jednak nie umiała bym się uczyć. W pewnym momencie do przedziału wchodzi konduktorka i sprawdza bilety. Na szczęście wszyscy je mamy w porządku. Wkrótce pociąg zatrzymuje się na stacji Pilawa. Wysiadamy. Piękny dzień, słońce wysoko na niebie, choć jeszcze wczoraj padało i było ponuro. Pamiętam doskonale, że gdy dawniej jechałam na rajd, zawsze była piękna pogoda, a nawet gdy nie była przed wyjściem z domu, to często w miejscu wędrowania taką się stawała. Taką właśnie mamy i dzisiaj, jak na zamówienie. Na peronie cofamy się nieco na północ i przechodzimy wydeptaną ścieżką przez tory na zachodnią ich stronę. Potem znowu trochę na północ ulicą Sportową dochodzimy do Bursztynowej, a tą z kolei dochodzimy do Słonecznej by idąc nią dojść do Wojska Polskiego, która wyprowadza nas w las. O godzinie 10.10 opuściliśmy peron, a o 10.24 osiągamy już ścianę lasu.

Wędrujemy szerokim piaszczystym, ubitym duktem. Powinniśmy kierować się na południe. Idziemy niebieskim szlakiem turystycznym. Las pięknie pachnie. Cienkie smukłe pnie sosen ciągną w górę ku słońcu. Niewiele jest gałęzi, dopiero są one w koronach drzew. Po drodze mijamy stos drewnianych bali. Chwilę później leśnik dowozi taczką kolejne kłody. Na pierwszym rozstaju dróg, mijamy pierwsza kapliczkę. Ktoś przybił ją dość wysoko do pnia drzewa, a u dołu na ziemi oparł o pień krucyfiks.
Skręcamy w lewo i idziemy do przodu, jednocześnie zostawiając strzałki dla dwójki, która myląc pociąg wsiadła do składu jadącego do Rembertowa, zamiast do Pilawy i teraz musi cofnąć się do miejsca, z którego będzie odpowiednia komunikacja, by do nas dojechać.

Prowadzący trasę często rozmawia z kolegami przez telefon, ustalając szczegóły dalszej wędrówki. Na każdym kolejnym rozstaju dróg sprawdzamy kierunek i własne położenie na mapie. Zostawiamy kolejną strzałkę wyrysowaną w piasku oraz drugą ułożoną z patyków. Co pewien czas z kimś się mijamy, tym razem przejeżdża rowerzysta wraz z biegnącym obok niego terierem. Często zmieniamy kierunek wędrówki, jakbyśmy halsowali żaglówką ustawiając dziób na właściwy kurs wiatru. Nie jesteśmy jednak na jachcie. Idziemy turystycznym szlakiem poprowadzonym przez piękny las. Miejscami jest on bardzo wilgotny. W podszycie widać mech torfowiec oraz kępy kwitnącej właśnie wełnianki pochwowatej charakterystycznej dla terenów bagiennych, sporo jest też czarnej jagody i borówki, w wyższych piętrach krzewy liściaste. Wśród drzew iglastych widać wiele brzóz. Las pachnie, w tym także grzybnią. Mijamy „użytek ekologiczny, o czym informuje czerwona tabliczka. Szlak biegnie prosto. Po obu jego stronach wciąż towarzyszy nam las. Idziemy nadal piaszczystą drogą i po raz kolejny dochodzimy do leśnej krzyżówki. Panowie znów wyciągają z plecaków kompasy, mapę i ponownie odbywa się rytuał ustalania miejsca, w którym jesteśmy. Skręcamy w lewo. Z czasem szlak wyprowadza nas na drogę wzdłuż ściany lasu, którą mamy z lewej strony, a po prawej łąkę. Wieża myśliwska zwana amboną sugeruje, że na tych terenach odbywają się polowania.

Miejscami na drodze widać kałuże po wcześniejszych ulewach. Musimy je omijać, ale gdy droga jest piaszczysta nie są one zbyt uciążliwe. Z daleka za łąkami widać jakieś gospodarstwo otoczone drewnianym płotem. Jest dość obszerne, ciemnobrązowy drewniany dom mieszkalny z poddaszem, murowane zabudowania gospodarcze, sławojka drewniana przyklejona do jednego z murowanych budynków. W obrębie zagrody zapewne znajduje się ogródek warzywny i sad. Tuż za płotem rozciągające się w naszym kierunku rozległe pole. Właśnie w tej chwili rolnik orze je przy pomocy konia. Widok jak sprzed dwudziestu lat. Z pewnym sentymentem robię kolejne zdjęcie. Szlak jeszcze przez chwilę prowadzi ścieżką wzdłuż ściany lasu tuż obok świeżo oranego pola. Przy drodze jakieś narzędzie rolnicze, albo już było używane, albo dopiero będzie. Nie znam się na roli, nie wiem jak się nazywa, służy być może do spulchniania ziemi. Za moment dochodzimy do skrzyżowania na którym skręcamy w lewo na południe. Piaszczysta, bita droga gruntowa prowadzi przez mieszany las. Najniżej są krzewy, głównie liściaste, wyżej liściaste drzewa, a najwyżej smukłe pnie sosen z koronami na kilkunastu i wyżej metrach. Na zakręcie zostawiamy kolejną strzałkę dla goniącej nas pary i idziemy dalej. Nasz szlak zbiega się w pewnym momencie z niebieskim szlakiem rowerowym. Na rozstaju dróg kolejna kapliczka na drzewie. Droga wyraźnie rozjeżdżona kołami być może kładów. Ustalamy znowu kierunek wędrówki i postanawiamy wejść na niewysokie wzniesienie w sosnowym lesie.

Po lewej stronie drogi mijamy kręte ślady długiego wykopu oznaczające najprawdopodobniej frontową linię okopów wojennych. W tych okolicach miało miejsce sporo działań wojennych podczas II wojny światowej. Toczyły się walki o przyczółek warecko - magnuszewski. Stosunkowo niedaleko znajdowała się przeprawa przez Wisłę. Na wzniesieniu zrzucamy z ramion plecaki i stajemy na krótki popas. Kierownik trasy po raz kolejny rozmawia z goniącymi nas kolegami. Następnie wyciąga z plecaka placek upieczony przez babcię. Kroi na plasterki i wszystkich częstuje wspaniałym ciastem. Siedząc na ziemi patrzę w niebo poprzez korony drzew.

Pierwsze lody na trasie zostały już wcześniej przełamane. Młodzi ludzie nie bardzo wierzą bym kiedykolwiek studiowała na elektronice. Nie mówą tego głośno, ale z półsłówek „podsłuchanych” przypadkiem udało mi się snuć takie przypuszczenia. Chwilę później nawiązuję kilkakrotnie do „zawodowych” rozmów i w końcu chyba udało mi się wykazać, że jednak jestem absolwentką Elektroniki i że kiedyś bywałam z Maluchem na turystycznych imprezach.

Szybko wrzucamy z powrotem plecaki na ramiona. Krótka przerwa na wzniesieniu się kończy i ruszamy na trasę. Naszym celem jest odnalezienie niebieskiego szlaku po drugiej stronie stromizny. Znajdujemy, ale po chwili trafiamy na olbrzymią kałużę i podmokły wokół teren. Aby obejść robimy dużą pętlę i znowu trafiamy na szlak, ale nie idzie on we właściwym kierunku. Szukamy kolejnych znaków na ścieżce idącej w drugą stronę. Dawno nikt nią nie szedł, jest trochę zarośnięta, trawiasta.

Ustalamy znów położenie i idziemy „na azymut”. Drogę przecina nam strumień powstały w tym miejscu po ostatnich deszczach, teren jest rozmokły dookoła. Musimy się cofnąć do twardszego gruntu i obejść grząski teren bokiem. Wychodzimy na skraj lasu i łąkę otwartą na południowy zachód. Z dala widać zabudowania, to skrajne domostwa w miejscowości Stara Huta. Ktoś zauważył w malutkiej plamie piasku wśród trawy stożkowy lejek gniazda pająka, osnuty od góry lekką, rozległą pajęczyną. Przez kilka chwil wszyscy wpatrujemy się w rzadko spotykaną przyrodniczą ciekawostkę. Nikt z nas wcześniej nie widział pająka, który mieszka w piasku. Stworzonko momentami wysuwa się z ciekawością z jamki, rozgląda dookoła i z powrotem wchodzi do swojego domu. W międzyczasie dogania nas zagubiona para, dziewczyna i chłopak, oboje bardzo młodzi, podobnie jak pozostali uczestnicy trasy. On wysoki, ona filigranowa. Fajna z nich para. Jest nas teraz równo dziesiątka. Idziemy razem ledwo widoczną ścieżką wzdłuż zarośli. Dochodzimy znowu do szlaku rowerowego. Nie jest oznaczony na naszej mapie. Kierunek w miarę dobry, więc posuwamy się nim szybko do przodu. Nowi nadają ostre tempo. Znacznie przyspieszyliśmy. Moja lewa stopa coraz bardziej daje mi się we znaki. Przypomina mi się za sprawą narastającego bólu dawne złamanie kości śródstopia. Żałuję, że nie włożyłam porządnych turystycznych butów z grubą podeszwą, sztywno trzymających nogi w kostkach. Jedna z dziewcząt narzeka, że nie może tak szybko iść. Zastanawiam się przez chwilę ile w tym jest prawdy, a na ile chce dopasować tempo wędrówki do mojego wieku i możliwości posuwania się do przodu.
Coraz bardziej daje mi o sobie znać lewa stopa. Boli mnie podbicie i wyraźnie czuję miejsce złamania kości śródstopia. Nie wiedziałam, że tak dotkliwie można odczuwać dawno zrośnięte złamanie. Myślałam, że gdy kość się zrośnie, to będzie funkcjonować dokładnie tak jak dawniej. Nic bardziej mylnego. Nigdy niczego wcześniej nie miałam złamanego, więc nie mam większego doświadczenia. Na własnej skórze pobieram teraz boleśnie nauki i zmieniam wcześniejsze przekonania. No cóż, sama sobie jestem winna. Ból gwałtownie narasta, gdy przy przeskakiwania rowu z wodą uderzam silnie boląca stopą o przeciwległy brzeg rowu. Wytrwale jednak idę do przodu, może nie zawsze w czołówce, co czasem się zdarza, ale też nie zawsze na szarym końcu, co także bywa. Rozglądam się po okolicy. Nasz cel nie jest zbyt odległy, ale leśne ścieżki po ostatnich ulewach zmieniły się w rozległe rozlewiska, grząskie nie tylko w głównym nurcie, ale i szeroko po bokach. Jesteśmy zmuszeni do obchodzenia tych bagnistych kałuż bardzo szerokim łukiem. Często potem ponownie poszukujemy kolejnego znaku szlaku turystycznego na drzewie, by zachować właściwy kierunek wędrówki.

Po drodze mijamy kolejny przydrożny krzyż. To niechybny znak, że gdzieś w pobliżu są ludzkie domostwa. Jesteśmy w rejonie miejscowości Stara Huta. Idziemy dalej i wychodzimy z lasu na otwartą przestrzeń. Znów czuję ogromny ból w nodze. To moje pierwsze doświadczenie z przeciążeniem kontuzjowanej stopy i wcale nie należy do przyjemnych. Trudno mi momentami dotrzymać młodym kroku. Już nigdy nie pójdę na rajd ze studentami, gdy w grupie nie będzie moich równolatków. Nie mam już w sobie tej ambicji, by dorównać najlepszym. Przynajmniej nie w przy tak dużej różnicy wieku. Nie mam najmniejszych szans. 40 lat różnicy! Mój Boże, kto by pomyślał, że ten czas tak szybko leci. Biegnę w myślach za studentami, starając się w rzeczywistości trzymać gdzieś po środku grupy. Trochę jestem zmęczona, nie odległością bo do jej przemierzania przywykłam, ale jednak prędkością marszu.

Mam wrażenie, że gdzieś w pobliżu muszą być siedziby ludzkie, bo na poboczu drogi znajdują się zwały śmieci. Nadal pozostajemy w okolicy Starej Huty, to zapewne ktoś w niej mieszkający zrobił sobie wysypisko śmieci w lesie. Znów patrzę na taki obrazek z jednej strony ze zdziwieniem jak ktoś zadaje sobie tyle trudu by wywozić takie ilości śmieci do lasu, a z drugiej z obrzydzeniem, że jednak ktoś taki istnieje, kto to robi. Szybko mijamy wysypisko i szczęśliwie znów dochodzimy do niebieskiego szlaku. Okolica robi się coraz ładniejsza. Wzrasta ilość otaczającej nas zieleni. Słońce jest w zenicie.

Mijamy śródleśną polanę. Wygląda jakoś dziwnie. Może powstała przy okazji jakiejś wichry, gdy wiatr połamał i powyrywał rosnące tutaj drzewa. A może to teren szkółkowy. Nie wiem. Idziemy jej północnym skrajem. Na naszej ścieżce znowu kałuże, ale łatwo je jest obejść bokiem. Wkrótce dochodzimy do szosy, wychodząc tym samym z lasów państwowych Nadleśnictwa Garwolin Leśnictwa Huta. Wchodzimy na teren Powiatu Otwockiego do Gminy Osieck.

Na skrzyżowaniu szos widzimy przydrożny krzyż. Ustalamy z grubsza swoje położenie i po przecięciu szosy w poprzek, wchodzimy w las po drugiej stronie. Idziemy dalej na zachód rowerowym szlakiem, który nie jest oznaczony na naszej mapie. Po drodze zatrzymujemy się na skrzyżowaniu dróg na kolejny odpoczynek. Cieszę się w myślach, bo noga boli jak piorun. Znowu Bartek sięga do plecaka po babcine ciasto. Metalowa foremka krąży wśród nas. Niektórzy biorą dokładkę. Młodzi żartują, rozmawiają, chichoczą. Nie włączam się do rozmów. Siedzę na przeciwko, trochę słucham, odpoczywam. Jeżyk sadza sobie swoją dziewczynę na ramiona. Jej plecach utrudnia trochę utrzymanie właściwej pozycji. Wszyscy są rozbawieni. Dziewczyna schodzi na ziemię, dalej pójdą po staremu. Każde ze swoim bagażem na plecach i każdy na własnych nogach. Zapamiętałam kilka imion, uśmiecham się w środku, głośno ich nie używam. Podnosimy się wszyscy, wrzucamy plecaki na plecy i ruszamy w dalszą drogę. Po pewnym czasie wychodzimy na otwartą przestrzeń.

Mijamy po lewej pole porośnięte zbożem z masą chabrów na jego skraju. Dochodzimy szybko do rozległej polany strzeżonej przez wieżę myśliwską tzw. amboną. Nasza ścieżka coraz bardziej gubi się w trawie pięknej łąki, na którą właśnie wyszliśmy. Jedyna droga, którą moglibyśmy iść dalej prowadzi na północ, a to nie jest dla nas odpowiedni kierunek. Postój jest przymusowy, chętnie zrzucamy znów plecaki z ramion. Młodzi mają dwa razy większe niż mój. Muszą mieć je też sporo cięższe. W niektórych są bowiem namioty, kochery, menażki, czego ja nie niosę. Znów w ruch idą GPS-y, mój także. Ustalamy bardzo dokładnie własne położenie i już wiemy, że musimy cofnąć się z powrotem do szosy i pójść dokładnie w przeciwnym kierunku niż wybraliśmy przed chwila. Szybko wracamy tą samą droga, którą tutaj przyszliśmy, po czym na szosie ruszamy szosą zdecydowanie na południe.

Mijamy tablicę z napisem Wola Władysławowska. Chwilę dalej zostawiamy po lewej stronie pierwsze zabudowania. Dochodzimy do zakrętu szosy i jej skrzyżowania z brukowaną drogą. Na rozstaju stoi kolejny przydrożny krzyż sygnalizujący początek miejscowości, której ma strzec. Wchodzimy na drogę brukowaną kocimi łbami i po kolejnych stu metrach mijamy po lewej stronie następny przydrożny krzyż. W pobliżu tablica informuje nas, że znajdujemy się już na terenie Nadleśnictwa Dwukoły i Leśnictwa Budy. Zostawiamy za sobą mikroregion upraw leśnych 318/4 oraz 451, a kocie łby prowadzą nas teraz na zdecydowanie na południowy zachód. Mijamy starą, opuszczoną drewnianą chałupą. Widać wyraźnie, że było tu onegdaj dość duże gospodarstwo, o czym świadczy rozległa przestrzeń nie porośnięta lasem za domem.

Bruk coraz bardziej zaciera się i idziemy dalej szutrówką. Znów tablica określająca kolejny „początek” Woli Władysławowskiej. Po prawej stronie drogi zostawiamy za sobą dość duże gospodarstwo z wiekową drewnianą stodołą. Utwardzoną drogą gruntową dochodzimy do szosy i po przeciwnej jej stronie zrzucamy po raz kolejny plecaki z ramion tuż obok przydrożnego krzyża osłoniętego drzewami. Młodzi idą do sklepu i niebawem wracają z lodami oraz wodą w plastikowych butelkach do picia.

Vis a vis miejsca postoju pochyla się smętnie drogowskaz wskazujący kierunek na Garwolin. Dzieci z sąsiedniej posesji zaciekawione wyglądają na ulicę i nas obserwują. Postój trwa około 20 minut, co pozwala na „zawieranie” przypadkowych znajomości z tubylcami. Gdy wszyscy wrócili ze sklepu i wylizali patyczki po lodach, sprawdzając czy przypadkiem nie dolizali się do następnego znowu wrzucamy plecaki na plecy i ruszamy polną drogą na południowy zachód. Szybko docieramy do lasu, pozostawiając daleko w tyle za sobą wiejskie zabudowania. Idziemy pięknym leśnym duktem sosnowego boru. Drzewa o cienkich długich pniach i koronach kilkanaście metrów ponad naszymi głowami. Droga prowadzi nieco pod górę. Nagle przecinają ją pędem dwie sarny. Po kilkuset metrach znowu sarny przebiegają w poprzek, tym razem w przeciwnym kierunku. Są zbyt szybkie i zbyt daleko by zrobić im zdjęcie.

Dostrzegamy w oddali grupę osób. Ten widok dają nam nadzieję na spotkanie „swoich” również podążających na miejsce ześrodkowania. Wiemy, że jesteśmy już niedaleko celu, ale nie jesteśmy pewni w jakiej odległości. Po raz kolejny sprawdzamy swoje położenie i uzgadniamy je z mapą terenu. W środku lasu spotykamy grupę dzieci z opiekunkami. Mają jakieś zajęcia przyrodnicze, albo bawią się w podchody. Jeden z chłopców szarżuje na naszą grupę z patykiem i bojowymi okrzykami. Unikamy starcia, w czym pomaga nam aktywnie jedna z opiekunek. Skręcamy w lewą stronę zdecydowanie by po kilkuset metrach skręcić z kolei w prawo. Ponownie drogę zagradza nam kałuża. Jest piękna, pokryta zieloną rzęsą, w czystym fragmencie wody odbijają się drzewa z sąsiedztwa. Mijamy Jedna z koleżanek pokazuje wszystkim pięknego koźlaka, znalezionego w miękkim pokrytym mchem poszyciu. Szuka następnych. Po chwili dochodzimy do szosy.

Witają nas kartki pisane ludzką ręką. Pierwsza z nich przyklejona do słupa przystanku autobusowego. Druga na płocie okalającym łąkę po drugiej stronie szosy. To "nasi" zostawili dla takich wędrowcow jak my wiadomość. Jesteśmy już blisko celu. Czuję wewnętrzną ulgę. Jestem szczęśliwa. Nie wiem ile mamy jeszcze do przejścia, ale wyraźnie nogi mają już dość. Czuję, na stopie „wspominającej” złamaną onegdaj kostkę śródstopia nie tylko ból, ale i otarcie jednego z palców. Spodziewam się tam dorodnego bąbla. Idę powoli, bo ból nie należy do przyjemnych. Teraz mi już nie przeszkadza, że nie trzymam się nawet w połowie stawki. Wszyscy wyrwali szybko z radością do przodu. Polną drogą docieramy do zabudowań. Mijamy je z prawej strony i wchodzimy w głęboką trawę sąsiadującej z nimi łąki. Ledwo widoczną ścieżką świeżo wydeptaną wśród trawy idziemy w kierunku bramki zbudowanej z drewnianych żerdzi.

Nad wejściem wita nas drewniana tablica, informująca, że właśnie weszliśmy na teren stanicy harcerskiej w Polewiczu. Czuję ogromną radość. Z daleka widzę na wprost tłum krzątających się po terenie osób. Nieco się dziwię, że poprzedzające mnie osoby skręcają mocno na lewo, zamiast iść wprost na przód. Zupełnie zapomniałam, ze przed nami jest rzeka i należy przekroczyć jej nurt w cywilizowany sposób. Po lewej stronie mamy na szczęście do dyspozycji drewniany mostek i to właśnie do niego zdążają uczestnicy kończącej się wędrówki. Kładka jest dość szeroka, choć jeszcze nie dokończona, ale wygodnie pozwala przejść na drugą stronę rzeki, co też szybko mam za sobą. Wita mnie gwar mnóstwa osób, z których wiele poznaję i natychmiast z radością się z nimi witam. To koleżanki i koledzy z dawnych lat. Radość wypełnia mnie od środka aż po brzegi. Na chwilę zapominam o bąblu na palcu i bólu stopy. Zgłaszam się do punktu rejestracyjnego. Wpłacam wpisowe na rajd, odbieram pamiątkową plakietkę, kupuję śpiewnik, kubek i zamówiony „przydział” miejsca w domku campingowym. A zatem doszłam na miejsce ześrodkowania. Jestem podwójnie szczęśliwa – raz z powodu przejścia całej trasy rajdowej o własnych siłach, a dwa ze względu na coraz liczniejsze spotkania ze znajomymi z dawnych lat. Zanoszę swój bagaż do domku, myję się, przebieram, zmieniam adidasy na sandały. Wracam do znajomych. Witam się z następnymi. Rozmawiamy o życiu. Wspominamy klubowe czasy. Powoli nad stanicą zachodzi słońce i zapada zmrok. Nadchodzą kolejni znajomi. Znowu wzruszenie. Kolejne wspomnienia. Przy ognisku gęstnieje tłum. Jest nas już ponad 200 osób. Organizatorzy uroczyście otwierają urodzinowy wieczór. Następuje przywitanie obecnych i wspólnie wspomnienie modlitwą tych którzy wyruszyli już w swoją ostatnią wędrówkę i nigdy więcej nie zobaczymy ich w naszym gronie. Chwila wspomnień, powitanie pierwszego prezesa klubu, mowy okolicznościowe, przyznanie tytułów honorowego członka klubu najaktywniejszym osobom, przyjęcie go klubowego grona koleżanki, życzenia dobre na przyszłość no i w końcu dzielenie urodzinowych tortów. Jest wiele radości, śmiechu, wspomnień (1) , wspólnego śpiewania po sam niedzielny ranek. Rajd z okazji 50 - tych urodzin AKT Maluch powoli przechodzi do przeszłości, staje się kolejnym wspomnieniem (2) .

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Rolnicy zapowiadają kolejne protesty, w nowej formie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto