Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Psychodeliki i krzyczący Finowie - dzień pierwszy Offa

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Rozczarowania, odkrycia, poszukiwania i mnóstwo tłumaczenia, dlaczego tak jest w tym roku - to była edycja Offa z najbardziej niezrozumiałym dla przeciętnego widza line-upem, w którym można było przeżyć sporo rewelacji.

Off chyba po raz pierwszy w swojej historii stał się offem z prawdziwego zdarzenia. Frekwencja pierwszego dnia festiwalu przypominała stare, dobre, kameralne czasy Mysłowic, natomiast line-up był prawdopodobnie najbardziej dotychczas naszpikowany tajemnicami, małymi zespołami, zagadkami i odkryciami. Neutral Milk Hotel nie okazał się aż takim wabikiem w Polsce (zaskoczenie, choć wziąwszy pod uwagę jakość tego występu, może całe szczęście, że niewiele osób przyjechało), a na wyobraźnię działali chyba głównie The Notwist i The Jesus and Mary Chain (bardzo mi przykro po raz kolejny w imieniu słuchaczy). Pozytywnie zaskoczyła popularność Slowdive - jeszcze w kuluarowych rozmowach na początku festiwalu mało kto, z kim rozmawiałam, kojarzył i chciał zobaczyć ten niezwykle ważny zespół. Ale już tłum słuchaczy świadczył o ich wielkiej popularności w kraju.

Zaczęliśmy od Kobiet. Strasznie późno, ale jak dobrze było wejść w rytm solidnej polskiej alternatywy. Wydany przez Biodro album "Kobiety" ma już czternaście bitych lat i został zarejestrowany z udziałem śmietanki polskiego muzycznego świata: Trzaski, Smolika, Cieślika, nie mówiąc już o całej reszcie zaangażowanych artystów, którzy w różnym stopniu odciskali się na rodzimej scenie przed Kobietami i po Kobietach. Ten album można śmiało kupować znajomym "z zagranicy" w formie polskiej pamiątki muzycznej - po takim tropie będą mogli dojść szybko do wniosku, że "wy to macie świetnie wyrobione gusta, jeśli chodzi o pop" (tak tak, niektórzy tak o nas myślą) i oszczędzi wam to gadania o wszystkich zawstydzających zjawiskach komercyjnego radia. Uwielbiam Kobiety za awangardowe podejście do grania, za dużą ilość gitar świetnie oddających ducha przełomu tysiącleci, gdzieś na granicy ukształtowanej już alternatywy z lat 90-tych, naszpikowanej efemerydą gatunków, poszukujących i kontrowersyjnych, a latami '00, które mniej burzliwie eksplorowały ten dobytek, rozwijając i łącząc powstałe pomysły w ramach solidnej pop-rockowej tradycji. Wszystkie cudowności "Kobiet" zabrzmiały fantastycznie na żywo: dopracowane partie gitarowe, takie jak w "Słonie i Rumaki", odpowiednio intensywne i subtelne zarazem dozy przesterów, obecność jazzujących klawiszy, ale też klarnetów i saksofonów, przekrojowość stylistyczna i płynność w łączeniu gatunków i inspiracji, to wszystko jest znakiem rozpoznawalnym zespołu - i to wszystko pojawiło się, doskonale wykonane, na offowym koncercie, na którym zagrana została prawie cała debiutancka płyta grupy (na "Szepnij Słówko" nie starczyło czasu). Kobiety to takie nasze polskie Yo La Tengo i nasze Low.

Potem wybór był jasny - Black Lips. Mimo piętnastu lat istnienia, zespół z Atlanty nie stracił nic z nastoletniej energii chłopaków, którzy wciąż pracują nad debiutem, jakiego nikt nigdy nie wyda, a jeśli wyda, płyta zostanie zniszczona przez krytyków za amatorszczyznę: są garażowi, brudni, roznosi ich energia. Wypracowany przez nich kompromis między rockiem z lat 70-tych (pachnący psychodelią, Rolling Stones i porysowanymi cadillacami na autostradach wśród pustyni) a destrukcyjnym punkiem jest po prostu skrojony na sceny (choć intymniejszy kontakt wyzwoliłby więcej szalonych sytuacji, daję głowę). W rezultacie Black Lips to zespół, jaki wybierasz po to, żeby się naładować i sponiewierać zarazem, obiecujący brud i kurz po kolana, spocone koszulki i dzikie pogo pod sceną. Dokładnie tak było.

Do zdecydowanie najlepszych koncertów festiwalu zaliczał się ten, który dali Oranssi Pazuzu. Siedmioletnia kariera fińskiej grupy to trzy albumy i stworzenie nowego gatunku muzyki - chyba można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że Oranssi są pionierami w dziedzinie black metalu pomieszanego z elementami psychodelii, hardcore'u, industrialu czy zimnej fali. Ich koncert był popisowy - te niekończące się, mroczne kompozycje, zbudowane na kanwie black metalowych gitar i perkusji, upstrzone są psychodelicznymi, rozstrojonymi keyboardami, mnóstwem niepokojących elektronicznych efektów, ale też elementami przypominającymi raczej o post-hardcorze z przełomu lat 80-tych i 90-tych i subtelnymi pasażami rodem z postrocka. Efekt jest taki, że death metal zostaje odciążony, staje się bogatszy, dynamiczniejszy i dostępny dla naprawdę zróżnicowanej publiczności. A więc jeśli macie ochotę nauczyć swoich znajomych death metalu i nie chcecie budzić przerażenia, może po prostu zacznijcie od koncertu Oranssi. Wciągająca lekcja murowana.

Nie zawiódł mnie też Michael Rother, który zaprezentował na żywo materiał Neu! i Harmonii. Pierwszy w Polsce koncert niemieckiego muzyka, składający się z mikstury brzmień Neu!, Harmonii i solowych kompozycji Michaela, był idealną, fenomenalnie nagłośnioną (rzecz problematyczna na tegorocznym Offie, o czym wkrótce) jazdą w lata 70-te, kiedy to nasi zachodni sąsiedzi grzebali w syntezatorach i repetycjach i stworzyli najbardziej wpływową i imponującą zarazem scenę krautrocka w historii. Motoryka, dynamika i futuryzm ich brzmień został doskonale oddany w tym płynnym widowisku muzyczno-wizualnym, wypełnionym minimalistycznymi obrazami. Spotkanie z Rotherem to jak spotkanie z elementarzem krautrockowego grania - esencjonalne doświadczenie. To był ten moment, jeszcze przed sobotnim showcase L.I.E.S, kiedy nie można było przestać tańczyć.

A później nadeszła katastrofa w postaci Neutral Milk Hotel. Jestem wdzięczna losowi, że nie był to mój pierwszy koncert zespołu, i że poprzedni był naprawdę udany - w innym przypadku musiałabym wyjść zeń równie zniesmaczona, co po Jesus and Mary Chain, mierząc się z upadkiem ideałów. Niestety, nawet wyjące dookoła mnie nastolatki, które wyraźnie nie słyszały wcześniej Manguma i przedrzeźniały jego manierę, nie zasługiwały na upominanie w sytuacji, kiedy NMH grał koszmarną kocią muzykę, nagłośnioną skandalicznie źle przez pierwsze pół godziny. Później ktoś się wyraźnie złapał za głowę, ale część widzów odpłynęła. I chociaż setlista była doskonała, chociaż świadomam, że NMH z całym arsenałem ludycznych instrumentaliów naprawdę potrafią zagrać świetny koncert, unurzany w nihilistycznym jęku Manguma, wrażenia pozostawili smutne. W magiczny sposób cała wartość tej krytycznej twórczości przepadła w chaosie festyniarsko słabej akustyki.

Na szczęście wieczór uratował Holden na żywo - stworzył wraz z perkusistą duet doskonały, w którym motoryka bębnów, zagranych doskonale, z rozmachem i wyobraźnią, mieszała się z syntezatorową kakofonią elektronicznych dźwięków wychodzących spod rąk Holdena, operującego na różnego rodzaju elektronicznych sprzętach. Imponowała intensywność tego występu, w którym nieregularność IDM spotykała się z nieśmiałą tanecznością minimal techno. A wszystko to oparte na rozedrganych, przesterowanych dźwiękach wydawanych przez bliżej nieokreślone pudełka i elektryczne obiegi, z których Holden korzysta. Uff, i ten moment, kiedy dołączył do nich saksofonista - dreszcze wywoływały jego solówki, zaskakująco harmonijnie wchodzące w spektrum tego elektronicznego spektaklu.

Rany wylizane i wieczór pod względami muzycznymi był udany - tym bardziej, że był to ten dzień, kiedy tereny Trzech Stawów były zaskakująco opustoszałe. Przyjemnie było spacerować bez tłumu i oglądać koncerty bez przepychania się przez gęstwinę publiczności. Ale najważniejsze dni dopiero nadciągały, i wraz z nimi standardowe offowe 10 tysięcy.

Już niebawem druga odsłona relacji.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto