Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rejs morski z jogą

Adam Dąbrowski
Adam Dąbrowski
Żeglowaliśmy po Bałtyku trenując jogę w portach Dani i Szwecji

11.11.2009 21.42

Dzisiaj, od samego rana było mało światła z nieba. W Łodzi wszystkie sklepy, oprócz alkoholowych, były zamknięte. Nieliczne restauracje otwarte. Już weselej było w święto zmarłych.
Mimo to spotkaliśmy się. Hania, Kasia i ja, żeby zredagować tekst dla tych, którzy nie pływali z nami po Bałtyku w lipcu, przez dwa tygodnie. W portach Danii i Szwecji trenowaliśmy codziennie, co najmniej godziny godziny Hatha - Yogę. Praktykowało mi się asany głęboko, w harmonii z ziemią i morzem Szwedów, Duńczyków. Były na swoim miejscu. Poruszaliśmy się na matach doskonale wtopieni w otoczenie.

Zdjęcia, filmy przywracały nam pamięć czasu szumu fal i wiatru, dzień i w nocy. Kasia po rejsie jeszcze przez kilka dni budziła się w nocy, w domu, bo nią kołysało. Gdy „lecieliśmy” ze Świnoujścia do Nexo, na Bornholmie, zrobiłem zdjęcia różnych stron dookolnego horyzontu. Na południowym zachodzie linia horyzontu była optymistyczna, ledwo widoczna w blasku morza i głębi mlecznoniebieskiego nieba, na północnym wschodzie była pesymistyczna, ponurawo ciemnawa i stojąca, jak chwilowo nieruchomy bies.

Wysiadywaliśmy godzinami w kokpicie mknącego jachtu, pod niebem na żyjącej po swojemu, wrażliwej wodzie. Choć niebo było ważniejsze; konieczna była ciągła obserwacja kalejdoskopu chmur, zamgleń, słońca i cieni dla dotarcia do portu, bez strat. Zmysłami, sercem i umysłem byłem zaangażowany w niebo tyle czasu, że słowo „lecieliśmy” dobrze oddawało moje odczuwanie tego co się z nami działo. To był raczej lot, niż płynięcie.

Hania zafascynowana szybkością, odgłosami wody i wiatru, była na pokładzie przez całą ostatnią noc, za sterem, albo siedząc, przypięta liną, przy zejściówce. Nic nie mówiła. Opowiadając o tym użyła słowa: „lecieliśmy”. To jest dla mnie naturalna i spontaniczna dharana.

Kasia wyjątkowo tej nocy w koi (w czasie jazdy dopadała ją choroba morska wewnątrz
jachtu, więc wolała być na powietrzu), o świcie wydostała się do zejściówki i filmowała długo wschód słońca. Ten film dzisiaj, po 3 miesiącach miastowego życia ujawnia swą moc; każe zamilknąć zagonionemu, zadyszanemu szczurowi, pozwala wsłuchiwać się w Ziemię.

W Świnoujściu trenowaliśmy przy zagadkowej ciężarówce, na końcu cypla, przy marinie, niedaleko bazy SAR, pod wielkimi drzewami. Obok przepływały promy Stena Line. Dawało się robić asany stojące z oparciem dłoni na skrzyni ciężarówki. Alarm się nie włączył. Hani przeszkadzali trochę spacerowicze. Gosia strząsała uważnie robaczki z maty. Kasia trenowała nieco dalej. Powróciłem do powolnego, spokojnego przeżywania, jakie daje mi praktyka. Przeżywania potężnego, jak przetaczające się leniwie wody Amazonki u ujścia do oceanu.

Sądzę, że panie zmęczone jazdą samochodem, deszczem w namiotach, sponiewierane wiatrem, gdy czekały nocą na jacht, trening też uspokoił. Weszliśmy w cykl dobowy ze stałą pozycją treningu, oprócz snu, płynięcia i jedzenia. Wrócił wewnętrzny porządek; a i świat dla mnie poustawiał się w znaną kompozycję.

W Nexo objawialiśmy się już sobie od stron całkowicie nieznanych wcześniej na treningach jogi.
Rejs oderwał nas od ludzi, spraw, nawykowych reakcji, wymiarów rzeczywistości, siebie samych znanych sobie i najbliższym. Telefony komórkowe niewiele tu zmieniały. Dla podświadomości byliśmy sami na morzu.

Nabrała znaczenia umiejętność wiązania węzła knagowego, bystrość w operowaniu odbijaczem i kręcenia kołem sterowym „po jachtowemu”, nie jak kierownicą samochodu. Każdy radził sobie na swój sposób z nową bardzo różną od codziennej sytuacją życiową. Niektóre zachowania zdumiewały mnie w najwyższym stopniu. Instynkt przetrwania czyścił z fochów, fanaberii, milusiego wygodnictwa.

Dwa tygodnie nie wystarczyły jednak do rozstania się z regresjami do tożsamości dziecięcej.
Roztopiłem się atmosferze domowej zasobnej kuchni z utalentowaną kulinarnie mamą w czterech postaciach. Co prawda kuchnia, czyli kambuz w nowoczesnym disajnie, latała jak wagon towarowy na powyginanych torach z pijanym śpiącym motorniczym, ale to mi nie przeszkadzało w roztapianiu się. Gosia miała sprawę z rozkapryszoną dziewczynką i rodzicami. Kasia? Hania? Monika? Jeżeli zechcą to same powiedzą.

Przeżywałem przygodę, mobilizację całego ciała, osobowości, jakich nie przeżywałem przez rok na lądzie. I odpoczywałem od... OBOWIĄZKU? Hania zgodziła się z moją opinią, że była szczęśliwa.
Kasia nie miała snów, mimo że w domu śni. Oprócz jednego snu, pod koniec rejsu. Czas stanął dla Kasi. Mimo upływu dni miała wrażenie, że rejs jeszcze się nie zaczął. Doświadczenie rejsu było jak przejście przez wąską szczelinę do innego świata. Dużą część Gosi, jej kolano trzymało poza morzem i niebem. Monika oswajała się z brakiem opoki, męża, rasowego zejmana. Pędziliśmy, a jednocześnie jakbyśmy stali w miejscu. Całymi dniami morze i niebo. Rozgorączkowany świat miasta odpadał. Treningi były medytacją w ruchu. Przywracały ład.

Wchodziliśmy do Svaneke tak: ja siedziałem w zejściówce i w tempie radia Luksemburg nadawałem: lewiej, prawiej, dość, stop, odległości w metrach, patrząc na ekran laptopa, na stole nawigacyjnym, poniżej. Po prawej burcie, na wejściu, w główki falochronów, prawie na kursie były skałki widoczne gołym okiem, ale Monika wierzyła bardziej mi, czyli GPS-owi. Hania meldowała wskazania głębokościomierza. Przy czym ja musiałem uwzględniać zwłokę we wskazaniach GPS-u, oraz niedokładności spowodowane kołysaniem jachtu. Ponadto miałem okulary do bliży. Raz mi pomagały, raz nie. Więc komunikacja nie była w 100 proc. skuteczna.

Biorąc jeszcze pod uwagę czas reakcji płetwy sterowej na ruchy koła sterowego! Paru tonowy kadłub też miał swoją bezwładność. A jeszcze Monika musiała zmielić miedzy zębami brzydkie słowa. Gra polegała na tym, żebym mówił na tyle stanowczo i z siłą w głosie, żeby mi ufała, ukrywając niepokój, gdy zerkałem gołym okiem na skałki w Realu! Zajechaliśmy tam, bo się zbytnio rozwiewało. Uff!

W Skillinge za każdym razem lokalna anomalia pokazywała na GPS, naszą pozycję postoju 200 m w głębi lądu, w sielskim domku Szweda, mimo że staliśmy całkiem realnie przy nabrzeżu jachtowym za realne 90 koron, z działającym kodem do toalety.
Może lepiej bym zrobił (licząc się z zagrożeniem jakie niesie powierzanie własnego bezpieczeństwa urządzeniom elektronicznym) optując za płynięciem dalej? Może wiatr by przydechł? Albo wejście byłoby bezpieczniejsze? Kurs podejściowy na mapie papierowej był linią prostą pośrodku toru i tak jechaliśmy. Więc mimo wrażenia zagrożenia z Realu, niepotrzebnie nam skoczyła adrenalina. Jeszcze kilka pokoleń z elektroniką i biali „jogini” nie będą mieli czego wycofywać w pratyaharze, bo nie używane zmysły ulegną atrofii.

Już teraz, młodzi myśliwi eskimoscy giną w zawierusze śnieżnej, bo bateryjki w ich GPS-ach padły. A i świadomość będzie centralna, uniwersalna, zarządzana przez lepszych genetycznie właścicieli GPS-ów.

Trenowaliśmy w domu żeglarza. Zaczęliśmy na niższym piętrze falochronu, ale dziura ze słońcem w grubych chmurach jak z obrazu Rembrandta nie utrzymała się, zasklepiła i zaczęło siec deszczem. Tradycyjni żeglarze z jachtów niczym zadbane obejścia gospodarskie całymi rodzinami siedzieli przy telewizorze w domu żeglarza z hałaśliwym reality-show. Ćmili papierochy, popijali piwo.

W drugim końcu sali na poddaszu robiliśmy swoje. Nawet nie musiałem przekrzykiwać się z nimi instrukcjami.Mówiłem półgłosem. Stojące, warianty padngustasany, pośrodku przy solidnym rybackim stole. Ściany były ukośne; przydawały się słupy drewniane. Powolutku wybywali, tak, że pod koniec treningu mieliśmy cicho.
Było pięknie.
Tylko ziomkowie, chwackie chłopaki, ryczeli na całe gardło pod prysznicem na parterze „Hej sokoły...” Żenada. Mój treningowy monolityczny stan emocjonalny został zaburzony. Wstyd wgniatał mi aurę w glebę. Chyba chciałem się zapaść pod ziemię. Ale udawałem, że ich prymitywna młodziankowatość, mnie nie dotyczy.

Gosia w siavasanie czuła mrowienie, potem odrętwienie, wykręcanie rąk prawie do łokci. Ale poruszyła palcami dłoni i okazało się że ręce leżą swobodnie. To żal i wstyd za chamskość rodaków tak się manifestowały w jej rękach.

Gosia potem medytowała na falochronie w deszczu, gdy wszyscy już się pochowali pod dachem. Była dla mnie jak dawni samuraje, Oyama, jak prawdziwi mnisi medytujący w śniegu Himalajów.
To było urzeczywistnienie moich wyobrażeń o praktyce prawdziwego faceta. Patrzyłem na medytującą w deszczu Gosię przez okno domu żeglarza, z sali jasno rozświetlonej żółtym sztucznym światłem.

W Svaneke odzyskałem czucie otoczenia. Zacząłem słyszeć duszą gwar turystów, samochodów, skwir ptaków morskich, czuć wsparcie dla mnie kamiennych nabrzeży, murów oporowych, rozczulenie przysadzistymi domami dla rodzin, rozbawiał mnie siedmiolatek z wprawą manewrujący motorówką, gdy rozwoził nasz chleb dla stad wielkich, wrzaskliwych, nieufnych głuptaków.

Rysowałem szczupakowate jachty, zadziaste domiszcza, psy i ludzi. Co prawda wyglądali jak doklejone wycinanki, ale to lepsze, niż miasto po wybuchu bomby neutronowej. Wyspa Christanso przyjęła mnie radośnie jak powracającego domownika - szeroko rozłożonymi ramionami; serdecznym uściskiem; wchłonęła ciepło.
Na głazach emanujących od wieków dobrocią i ciepłem dla ludzi nie trenowaliśmy długo. Rozłożyliśmy maty w różnych kierunkach. Niska, sina powała chmur znad Bornholmu najpierw zmoczyła czarne armaty na murach obronnych, a potem nas.

Odnieśliśmy więc koce przez inne jachty na nasz. I poszliśmy szukać lepszego miejsca.
W zabytkowym więzieniu, w którym chciałbym być mnichem na zawsze, nie dało się. Więc w siąpiącym kapuśniaczku trenowaliśmy przed sterczącymi z morza głazami, pełnymi rozwrzeszczanych głuptaków, pyskatych mew. Jedna bidulka miała nerwicę natręctw i pluskała łepek bez końca. Spokój jaki mi przyniósł ten trening był spokojem pustki, przeciwieństwa
pełni, w której jest masa i homogeniczna energia. Gosia odnalazła się na tych kanciastych kamieniach wysokiego nabrzeża moczonych deszczykiem co i raz.

Pstrykałem zdjęcia ze szczytu góry, pod latarnią morską, odpływającemu promowi, jakby moim przeznaczeniem było żyć i umrzeć na tej skalistej ziemi.
Płyńcie sobie; pa, pa

W nocy tknęło mnie, że przecież rano odpływamy, a ja nie byłem blisko z Wyspą. Wiec ruszyłem w gęstą ciemność, pod górę, między zabawkami dzieci autochtonów i
kamienne domki oficerów. Wyspa przekazała mi swoją wolę, żebym pływał po najmniejszych, najcichszych portach. Wypełniłem przekaz z żarliwym przekonaniem. Okazało się potem, że i Kasię coś wyrzuciło z koi. Poszła w ciemność wyspy, choć oko wykol. Krótki wypad poranny pojednał ją z Wyspą.

W Gudhjem cumowaliśmy w tratwie ze szwedzkim jachtem motorowym. Właściciel obwoził bujną blondynkę imprezowiczkę. Tak był nią zajęty, że nie zwracał zupełnie uwagi na nasze stadne wędrówki przez jego forpik, co było widać na jego białym pokładzie.
Chciałem rozpropagować nową dyscyplinę sportową; przechodzenie z jachtu na jacht, gdy stoją powiązane w tratwę. Najwyżej punktowane było przepłynięcie z wdziękiem ponad relingami, między stalowymi wantami, lukami, nadbudówkami, tratwami i innym szpejami, przy dużym rozkołysie.

Tak, żeby właściciele nie czuli i nie słyszeli przejścia zawodników o kocich ruchach. Trudność polegała na znajdowaniu dobrego miejsca dla stopy atakującej na kolejnym jachcie, gdy druga
stopa zasiedziała na starym jachcie była na nim bezpiecznie zadomowiona. Choć bujało. Okazywało się że niedokładna znajomość długości własnych ud i goleni oraz nietrafne przewidywanie jazd w górę i w dół relingów, skutkowało niespodziewanym wykonaniem nie całkiem klasycznej Hanumanasany i wydawaniem dość żałosnych odgłosów. Dla ambitnych był bieg przez jachty z kocami, kostkami, matą i torbą lub stosem naczyń do mycia. Były trudności z zebraniem jury, więc tylko trenowaliśmy, chcąc , nie chcąc.

W Gudhjem przy małym porcie poniżej skał znaleźliśmy niską maszoperię osłaniającą od wiatru. Mieliśmy widok na majestatyczny zachód słońca. Trwanie w asanach współgrało z zachodzącą w ciszy, za horyzont hipnotyzującą kulą. Dzień chylił się łagodnie ku końcowi. Byliśmy w tym.
Monotonny zaśpiew instrukcji, płynny ciąg asan, dostojny, smutnawo- przyjazny zachód słońca budowały nam dharanę. Ciemne postacie droczących się dziewczyn i chłopaków, z komórkami, śpieszących do wieczornej kąpieli w morzu, były obok nas. Choć prawie przechodzili nam po matach, rozbierając się na ścieżce.

Wieczorem uczta w messie. Właściwie to nie wiedzieliśmy z czego się śmialiśmy. Łzy mi ciekły gdy rechotałem całym ciałem. Taka „pranajama”. Kasia powiedziała, że już dawno nie śmiała się tak, całym sercem…
Hano-wyspa żeńska. Drewniane domki dla wczasowiczów z Ystad na łagodnym stoku. Zero samochodów. Staliśmy tuż przy główkach falochronu. Po drugiej stronie wejścia był wydzielony basen w morzu.

Schodzili się do niego, przez cały dzień i mieszkańcy i goście wyspy, dzieci , dorośli i dziadkowie. Japoneczki i macdonaldy. Szpile zimna przeszyły mi nogi, gdy wszedłem do tej wody. Dzieci woziły siebie wózkami na czterech kółkach, bawiąc się w linię autobusową
z przystankami.

Przywiało. Próbowaliśmy się zainstalować bezskutecznie w baraczku skandynawskiego
muzeum ludowego z maskami weneckimi, praktycznym sprzętem domowym i czerstwą gospodynią nie rozumiejącą słowa po angielsku.

Spod rozległej chmury burzowej wleciał na pełnym szwungu do zapchanego portu jacht z podartym spinakerem. Jego strzępy wyprzedzały kadłub. Monika wiązała nasz dodatkowymi linami. Więc zainstalowaliśmy się w wiatce na przystani lokalnych promów. Pincza mayurasane, Sirsasane, Siarvangasanę robiliśmy za wiatką. Stateczni mieszczanie szwedzcy w sztormiakach, rozochoceni w tawernie, przechodzili przed wejściem do wiatki. W Hano nie było ograniczenia czasu pod gorącym prysznicem.

Szczyt góry dawał widoki, jak dla mnie, indochińskie. W odbiciu zachodzącego słońca we wrażliwej wodzie bezszelestnie zmieniał położenie między wyspowy kabotażowiec.

Gosia medytowała na północ, ja zawisłem w źródlanie czystym powietrzu nad wrzosowiskami, na zachód. Hania, „na Tisznera” siedziała bardziej na południe.
Do Kivik szliśmy miedzy ciężkimi chmurami burzowym, schodzącymi się, wędrującymi wokół nas. Aż dziwne, że nas nie zmoczyło. Chwilami było parno. Wiało z północnego zachodu, więc
w ostrym bejdewindzie, w fajnym przechyle przebijaliśmy się przez oślepiające łuski falek powyżej toru podejściowego.

Zjechaliśmy łukiem w wejście do portu. Gdy już na krawędzi płycizny zacumowaliśmy , klarując
dziesiątki metrów zastanej liny od boi do nabrzeża, wpłynęła do basenu portowego dzielna sportsmenka, mama z dziećmi, wyjaśniając na migi, ze zajęliśmy jej miejsce. Przecumowaliśmy się na silniku do flotylli dziarskich emerytów niemieckich, popijających wino. Wędrowaliśmy ze sprzętem asfaltowymi uliczkami między „barokowymi” ogrodami przydomowymi.

Między wysokimi sosnami w zakamarku mini szkoły wypłoszyliśmy wrony z iglastych konarów. Zainstalowaliśmy się tam na żwirowo betonowym podłożu. Ogrodowe, drewniane , rozeschnięte fotele ogrodowe przydały się do treningu. Jak pamiętam dzisiaj trening tam, to była komunia z miejscem.

Potem nogi same niosły kilometrami w dół, między domami w ogrodach, z odsłoniętymi oknami, z oświetlonymi salonami, bez jednego Szweda. Tylko z figurkami ptaków, ludzi na parapetach.

Kasia pytała o typy ożaglowania. Co wiedziałem to powiedziałem, przy dżonkowym
zastrzegłem że takiego na Bałtyku nie zobaczy. Szybciej na Morzu Chińskim . Telepaliśmy się do Kasebrg.

Inny jacht też niemrawo się posuwający robił nam sytuację zagrożenia, ani wyprzedzał ,ani zostawał za nami. Kurs na zderzenie był jak w banku. Im dłużej go lornetowałem tym bardziej się dziwiłem. To czerwone co niósł na maszcie, to był właśnie żagiel dżonkowy! Kadłub jak u starożytnych Wietnamczyków, kobylasty, stępka i wręgi z grubaśnych bali, relingi to drewniane poręcze, słupki gęste z balaskami, stos 6–cio metrowych zapasowych tyk bambusowych na sterburcie. Załoga oczywiście w kolonialnych kaskach. Długowłosy białas z rodzicami i dzieckiem.
Za nimi nad klifami wisiały całe stada paralotniarzy. Oni tam nie latają tylko wznoszą się pod wiatr i tak wiszą na linach.

Willigis Jeger, autor „Fala jest morzem” sprawdziłby pewnie, czy to taka skandynawska msza wieczorna. Porcik ciasny, mały.

Nie przejmowałem się tłumem załogantów pomiędzy paroma restauracjami u stóp górzystych wzniesień. Ale Hania skonfundowała się dwoma chłopcami , którzy stanęli jak wryci, zapomnieli o swoich rybkach na wędkach na nasz widok. Gdy trwało to jakiś czas, Hania przyjęła niefrasobliwą pozę francuskiego gawrosza, co miało ją wtopić w tłum spacerowiczów.

Gdy to zobaczyłem wychodząc z kulminacyjnych asan stojących też zastygłem, ale w oburzeniu; my tu dajemy z siebie wszystko, a Hania nóżka na nóżkę, wsparta o beton, popatruje z wyższością zagranicznej turystki!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Tanie linie trują! Ryanair i Wizz Air na czele

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto