Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Siedem grzechów głównych ustawy lustracyjnej

Redakcja
Z zasobów archiwalnych IPN można się dowiedzieć, kto w przeszłości zachowywał się szlachetnie, a kto podle. Korzystanie z tej wiedzy, czyli lustracja, jest pożyteczne. Ale obecna ustawa lustracyjna ma ogromne wady. I o tych wadach poniżej.

W zasobach archiwalnych Instytutu Pamięci Narodowej znajduje się wiele dokumentów, z których można się dowiedzieć, jak poszczególne osoby zachowywały się pod rządami komunistów. Taka wiedza może być pomocna w decydowaniu, komu warto powierzać stanowiska publiczne – i dlatego jestem zwolennikiem korzystania z archiwum IPN, czyli prowadzenia lustracji w takiej czy innej formie. Ale nie oznacza to poparcia dla obecnie obowiązującej ustawy lustracyjnej. Ustawa ta ma wady tak ogromne, że poprzeć jej nie sposób. Oto najpoważniejsze z tych wad, czyli grzechy główne ustawy lustracyjnej.

Powrót do modelu wolności prasy stosowanego w PRL

W nowoczesnych demokracjach wolność prasy polega na tym, że państwo nie miesza się do tego, kto jest dziennikarzem, ani do tego, co pisze prasa. A środki masowego przekazu są, przynajmniej w dużej części, prywatne, a więc nie mają żadnego szczególnego obowiązku służyć państwu – każda gazeta może przedstawiać takie punkty widzenia, jakie jej odpowiadają, może dążyć do obiektywizmu lub też służyć takim osobom, grupom lub interesom, jakim chce.

Tej zasady nie rozumie prezydent Lech Kaczyński: gdy dowiedział się o obraźliwym artykule w „Die Tageszeitung”, nie zrozumiał, że został obrażony przez gazetkę reprezentującą małe i niezbyt ważne środowisko lewackie. Wyobraził sobie, że został obrażony przez naród niemiecki, tak jakby paszkwilant z „Die Tageszeitung” był osobą publiczną, oficjalnym przedstawicielem Niemiec. I stąd wzięły się żądania Kaczyńskiego, aby niemiecki rząd ustosunkował się do sprawy, a w końcu, gdy żądania te spotkały się z odmową, anulowanie ważnej dla polskich interesów wizyty w Niemczech.

Lech Kaczyński nie jest w stanie zrozumieć, jak wolność prasy funkcjonuje w europejskich krajach demokratycznych, gdyż system prawny, którego się uczył na studiach i który potem przez wiele lat wykładał na uniwersytecie, z demokracją nie miał wiele wspólnego. Był to system prawny PRL.

W PRL wolność prasy była gwarantowana artykułem 71 Konstytucji. Ale wolność ta nie mogła oczywiście polegać na tym, że każdy pisze co chce – taki bałagan byłby w PRL niedopuszczalny. Dlatego cenzura sprawdzała, czy gazety należycie korzystają z wolności prasy: odpowiednio ingerowała w treść publikacji, a na dodatek stosowała tzw. „zapisy na osoby”, czyli niektórym osobom w ogóle zabraniała publikować cokolwiek.

Konstytucja PRL dbała o to, aby prasa nie dostała się w ręce niepowołane. Było to wyrażone w ten oto sposób w jej artykule 71, ustęp 2:

Urzeczywistnieniu tej wolności służy oddanie do użytku ludu pracującego i jego organizacji drukarni, zasobów papieru, gmachów publicznych i sal, środków łączności, radia oraz innych niezbędnych środków materialnych.

Z tych właśnie wzorców czerpie ustawa lustracyjna. Artykuł 4 tej ustawy wymienia 53 kategorie „osób pełniących funkcje publicznie”, a wśród nich jest kategoria numer 52: „dziennikarz w rozumieniu ustawy z dnia 26 stycznia 1984r. – Prawo prasowe”.

Różnica między Konstytucją PRL a ustawą lustracyjną jest taka, że w PRL własnością ludu były środki materialne niezbędne prasie, a według ustawy lustracyjnej sam dziennikarz pełni funkcję publiczną. Pewne różnice więc są, ale podstawowe założenie jest to samo: prasa podlega ludowi.

To podejście jest szokujące przede wszystkim co do zasady, ale ma też dla wolności prasy dwie ważne konsekwencje praktyczne. Pierwsza z nich, to poddanie dziennikarzy obowiązkowi składania oświadczeń lustracyjnych, czyli publicznej spowiedzi z ewentualnych grzechów politycznych. Dotychczas taki obowiązek dotyczył kandydatów na wysokie stanowiska we władzach państwowych, a więc opierał się na zasadzie: jeśli chcesz rządzić innymi, najpierw powiedz, czy masz czyste sumienie. Rozszerzenie obowiązku na dziennikarzy oznacza, że teraz trzeba dokonać publicznej spowiedzi aby korzystać z wolności prasy, czyli z czegoś, co nowoczesne demokracje uważają za podstawową wolność indywidualną.

Drugą konsekwencją tego podejścia jest powrót do PRL-owskiej praktyki cenzorskich zapisów na osoby: dziesięcioletni zakaz pełnienia funkcji publicznych, który wprowadza ustawa lustracyjna i o którym mowa poniżej, zawiera w sobie między innymi zakaz pracy dziennikarskiej. Mamy tu do czynienia z pewnymi elementami państwa prawa, gdyż ustawa określa, w jakich wypadkach należy danej osobie zabronić pracy dziennikarskiej, a w PRL panowała w tej kwestii kompletna dowolność. Ale, jak zobaczymy za chwilę, jest to słabe pocieszenie: pod rządami nowej ustawy zapis można dostać nawet za błahe przewinienie i bez wyroku sądu.

Zmuszanie do samooskarżenia

W prawie karnym zasadą jest, że winę stwierdza sąd, na podstawie dowodów przedstawionych przez prokuraturę. Nikt nie ma obowiązku ani sam swojej winy ogłaszać, ani dostarczać dowodów przeciw sobie.

Ustawa lustracyjna działa inaczej: zmusza wszystkich, którzy należą do którejś z 53 kategorii „osób pełniących funkcje publiczne”, do złożenia oświadczenia lustracyjnego. Dla osób winnych współpracy z komunistyczną bezpieką oznacza to obowiązek samooskarżenia, a dla niewinnych – obowiązek potwierdzenia swej niewinności na druku urzędowym.

Każdy, kto nie spełni w terminie obowiązku lustracyjnego podlega na 10 lat zakazowi wykonywania wszystkich 53 funkcji publicznych wymienionych w ustawie. Zakaz ten, który dla wielu ludzi przekreśla możliwość zarabiania na życie, dotyka również tych, którzy z policją polityczną nigdy nie współpracowali, a jedynie zapomnieli złożyć na czas oświadczenie lustracyjne.

Co złego jest w obowiązku samooskarżania (lub, w przypadku osób niewinnych, w obowiązku potwierdzania swej niewinności)? Ostatnio wiele się mówi o tym, że obowiązek taki jest sprzeczny z ludzką godnością. I słusznie: sprzeczne z ludzką godnością jest wymaganie, by ktokolwiek, pod rygorem utraty źródła utrzymania, musiał publicznie informować, czy kilkadziesiąt lat temu zrobił coś złego.

Ale obowiązek samooskarżania jest złem także z innej przyczyny: wielu osobom trudno jest samemu ustalić, czy rzeczywiście są winne. W PRL bardzo wiele osób miało, w tej czy innej formie, kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa. Na przykład wniosek paszportowy w PRL zawierał rubrykę, w której trzeba było podać listę krewnych za granicą, a więc ujawnić esbekom dane dotyczące osób trzecich. Podanie o paszport często wiązało się z rozmową z SB, w czasie której petent ujawniał takie czy inne dodatkowe informacje. Bezpieka mogła używać tych wszystkich informacji do dowolnie niecnych celów. Gdzie jest granica między zwykłym wypełnieniem formularza czy z pozoru rutynową rozmową, a udzielaniem informacji, które SB może potem wykorzystać do łamania praw człowieka?

Księża czy opozycjoniści byli przez SB nachodzeni i często rozmawiali z funkcjonariuszami, a więc udzielali im rozmaitych informacji. Starali się przy tym nie powiedzieć nic istotnego, ale dawnemu opozycjoniście lub księdzu, który, tak jak większość, nie odmawiał w sposób absolutny rozmów z SB, trudno jest dziś samodzielnie stwierdzić, czy przekroczył tę linię, od której zaczyna się świadoma współpraca.

Obowiązuje tu proste prawo: ten nie miał żadnych kontaktów z SB, kto nic nie robił. Osoby, które nie mają żadnych problemów z ustawą lustracyjną, to przede wszystkim ci, którzy w czasach PRL nie prowadzili ani działalności przeciw reżymowi, ani żadnej w ogóle działalności politycznej czy religijnej.

W tej sytuacji nonsensem jest wymagać od zwykłych ludzi, którzy nie są ani prawnikami, ani specjalistami od lustracji, aby umieli prawidłowo ocenić, czy powinni się samooskarżyć. I broń Boże nie chodzi tu o twierdzenie, że każda rozmowa z ubekiem była moralnie tym samym, co świadoma i tajna współpraca. Chodzi tylko o to, że rozgraniczenie tych dwóch rzeczy nie zawsze i nie dla każdego jest oczywiste.

Decyzja o samooskarżeniu jest tym trudniejsza, że ustawa nawet nie wylicza służb, współpracę z którymi należy zaznaczać w oświadczeniu lustracyjnym. Owszem, artykuł 2 ustawy wymienia część z nich, ale co do innych wymaga dobrej znajomości prawa, gdyż operuje pojęciem „poprzedniczki” jednostek rozwiązanych w momencie utworzenia UOP. Aby wiedzieć, które z PRL-owskich jednostek i organizacji były owymi „poprzedniczkami”, trzeba dobrze znać historię prawa w PRL.

A więc osoba, która w czasach PRL pomogła takiej czy innej służbie państwowej w złapaniu złodzieja, powinna przed wysłaniem oświadczenia lustracyjnego wziąć dobrego adwokata, który przeanalizuje, czyją poprzedniczką była ta służba.

Jeszcze gorzej sprawa przedstawia się w przypadku służb obcych: tu ustawa mówi tylko o organach i instytucjach „o zadaniach podobnych” do zadań służb polskich. A więc, aby się prawidłowo samooskarżyć, trzeba ocenić, co jest podobne do czego. Ktoś, kto odbył praktykę w urzędzie zajmującym się sprawami religijnymi jakiegoś państwa demokratycznego nie może wiedzieć, czy powinien się samooskarżyć. Być może tak, gdyż jest tu podobieństwo do polskiego Urzędu do Spraw Wyznań, traktowanego przez ustawę na równi z SB; a może jednak nie, bo dany zagraniczny urząd nikogo nie represjonował, a więc był jednak niepodobny do polskiego Urzędu do Spraw Wyznań. Ustawa nie daje żadnej odpowiedzi na to pytanie, a jednocześnie zmusza zwykłych ludzi, by sami zdecydowali, czy są winni.

Niesprawiedliwość

Niesprawiedliwa kara: Ustawa lustracyjna przewiduje tylko jedną karę: dziesięcioletni zakaz pełnienia funkcji publicznych. Oznacza to, że kłamstwo lustracyjne jest karane dokładnie tak samo, jak złożenie oświadczenia lustracyjnego z jednodniowym opóźnieniem.

Oznacza to też, że osoby, którym do emerytury zostało nie więcej niż dwa lub trzy lata mogą kłamać niemal bezkarnie: skazanie kłamcy lustracyjnego wymaga zorganizowania nieistniejących dziś wydziałów lustracyjnych w sądach, odszukania dokumentów w ogromnych archiwach IPN, a następnie dwuinstancyjnego postępowania sądowego. To wszystko nie zajmie mniej niż dwa, a prawdopodobnie trzy lata. A ewentualny wyrok stwierdzający kłamstwo lustracyjne co prawda odbiera prawo pełnienia funkcji publicznych, ale nie ma wpływu na emeryturę – a więc dla emeryta nie stanowi poważnej dolegliwości.

Niesprawiedliwe rozróżnienie między dziennikarzami a duchownymi: Istnieje ważna analogia między dziennikarzami a duchownymi: zarówno jedni, jak i drudzy wywierają duży wpływ na społeczeństwo (i w tym sensie pełnią funkcje publiczne), a jednocześnie ich działalność nie wynika z przywileju nadanego przez państwo, lecz opiera się na zasadzie wolności: w jednym przypadku wolności prasy, w drugim wolności religii.

Ustawa lustracyjna pozostawia w spokoju duchownych, natomiast dziennikarzy traktuje jako osoby pełniące funkcje publiczne, co wiąże się z opisanymi wyżej poważnymi konsekwencjami dla wolności prasy.

Wyjęcie Kościoła katolickiego spod rygorów lustracji uzasadnia się Konkordatem. To prawda, że swoboda działania Kościoła zapisana jest w Konkordacie, w szczególności nie do pomyślenia byłby dziesięcioletni zakaz sprawowania funkcji duchownego. Ale Konkordat dotyczy wyłącznie Kościoła Katolickiego, a w Polsce istnieją też inne wyznania; gdyby brak obowiązku lustracji rzeczywiście wynikał z Konkordatu, to należałoby lustrować duchownych tych wyznań.

Ponadto wolność prasy jest zagwarantowana traktatem międzynarodowym równie ważnym, jak Konkordat: jest to Europejska Konwencja Praw Człowieka. W świetle Konwencji dziesięcioletni zakaz pracy dla dziennikarza jest tak samo niewyobrażalny, jak zakaz pracy dla duchownego w świetle Konkordatu.

Pozbawienie prawa do sądu

Karanie bez sądu: Osoby, które nie złożą w terminie oświadczeń lustracyjnych są usuwane z pracy i otrzymują dziesięcioletni zakaz pełnienia funkcji publicznych bez wyroku sądu („z mocy prawa”, jak mówi artykuł 57 ustawy). Jest to ewenement na skalę europejską: chodzi tu o karę bardzo dotkliwą i trudno wyobrazić sobie, aby w państwie prawa była ona nakładana inaczej, niż wyrokiem sądu karnego.

Brak prawa do sądu jest tu tym bardziej niesprawiedliwy, że dotyczy wyłącznie tych, którzy oświadczeń lustracyjnych nie złożyli i jest całkowicie niezależny od tego, czy dana osoba w istocie z bezpieką współpracowała. Kłamcy lustracyjni (czyli byli współpracownicy bezpieki, którzy złożyli fałszywe oświadczenia) mogą być karani wyłącznie wyrokami sądowymi – a więc są traktowani zgodnie z zasadami państwa prawa.

Pomysł, aby niektóre osoby karać „z mocy prawa”, a nie wyrokiem sądu, jest dodatkowo źródłem wielkiego bałaganu, gdyż czasem nie jest jasne, czy dana osoba jest ukarana. Taka sytuacja dotknęła niedawno Hannę Gronkiewicz-Waltz w związku ze słynną sprawą oświadczenia na temat działalności gospodarczej jej męża: z jednej z ustaw samorządowych można było wywnioskować, że „z mocy prawa” straciła ona funkcję prezydenta Warszawy, ale nie było to pewne. Niepewność ta poskutkowała wielkim bałaganem: sądy odraczały wszystkie sprawy, w których stroną było miasto Warszawa, gdyż sędziowie nie byli pewni, jak postępować (niepewna sytuacja Hanny Gronkiewicz-Waltz skończyła się, gdy Trybunał Konstytucyjny uchylił ustawę, która była jej źródłem).

Brak powagi rzeczy osądzonej: Podstawową zasadą prawa procesowego jest powaga rzeczy osądzonej, czyli to, że każdą sprawę sądzi się tylko raz. Kto został oczyszczony przez sąd z jakiegoś zarzutu, nie musi się bać nowego procesu o to samo.

Artykuł 21d ustawy lustracyjnej tę zasadę neguje: gdy pojawią się nowe fakty lub dowody, proces lustracyjny można rozpocząć od nowa, nawet wielokrotnie. Ponieważ archiwa IPN są gigantyczne i historycy będą przekopywać się przez nie latami, można się spodziewać np. pięciu kolejnych procesów lustracyjnych o to samo, jeśli przeciw jakiejś osobie wyjdzie na jaw kolejno pięć różnych dokumentów coraz mocniej wskazujących na współpracę z bezpieką.

Można by pomyśleć, że aż tak źle nie będzie, że IPN będzie umiał posłużyć się rozsądkiem i wytoczy proces dopiero po odnalezieniu dokumentów tak mocnych, że od razu zapadnie wyrok skazujący. Niestety, ustawa lustracyjna zabrania takich rozsądnych działań: jej art. 20 ust. 2 nakazuje rozpocząć proces lustracyjny, gdy tylko pojawi się wątpliwość co do oświadczenia lustracyjnego. Dlatego jeśli IPN znajdzie kolejno, w sporych odstępach czasu, pięć dokumentów, które wywołają coraz to większe wątpliwości co do jakiejś osoby, to będzie mieć ustawowy obowiązek wytoczenia pięciu kolejnych procesów.

A więc ustawa nie tylko likwiduje zasadę powagi rzeczy osądzonej, ale dodatkowo zmusza IPN do wytaczania procesów bezsensownych.

Kasacja pozostawiona w rękach PiS: Procesy lustracyjne, podobnie jak wszelkie inne, dopuszczają możliwość kasacji, czyli sprawdzenia przez Sąd Najwyższy, czy w danym procesie prawo było właściwie interpretowane i stosowane.

Ale wprowadzono tu wielkie ograniczenie: osoba skazana nie ma prawa do kasacji. Prawo to mają wyłącznie minister sprawiedliwości oraz Rzecznik Praw Obywatelskich, a więc osoby, które w obecnym układzie politycznym pochodzą z nominacji PiS.

Pomysł, by prawo do kasacji przyznać władzom państwowym, a nie stronom procesu, jest sprzeczny z zasadami sprawiedliwego procesu. Oznacza on, że rząd może złożyć kasację od wyroku, który mu się nie podoba, a osoba posądzona o kłamstwo lustracyjne takiej możliwości nie ma.

Odebranie prawa do kasacji stronom jest pomysłem rodem z PRL: w PRL zamiast kasacji istniała nieco inna procedura zwana rewizją nadzwyczajną, a nadzwyczajność tej procedury polegała właśnie na tym, że mogły ją rozpocząć jedynie niektóre wysokie władze państwowe (w tym minister sprawiedliwości), a nie strony procesu.

Naruszenie prawa unijnego

Ustawa narzuca obowiązek złożenia oświadczenia lustracyjnego urzędującym już posłom do parlamentu europejskiego. Tym samym wkracza w kompetencje Unii Europejskiej: posłowie ci zostali co prawda wybrani w Polsce, pod nadzorem polskich komisji wyborczych, ale należą do władz unijnych, a nie polskich, i mandaty swe sprawują na podstawie prawa Unii Europejskiej. O tej kwestii piszę oddzielnie tu: Decyzja Bronisława Geremka.

Wybiórczość

W państwie komunistycznym wiele służb i organizacji zajmowało się łamaniem praw poszczególnych obywateli i praw Polski jako całości. Najważniejsza była tu oczywiście PZPR – organizacja, która doszła do władzy tylko dlatego, że Polskę zajęła obca armia, a następnie sprawowała rządy oparte na łamaniu praw człowieka i na uzależnieniu Polski od obcego państwa.

Bardzo ważnym elementem państwa komunistycznego było Ludowe Wojsko Polskie. Wojsko dokonało, wraz z Armią Czerwoną, napadu zbrojnego na Czechosłowację w roku 1968. Wojsko przygotowało i wprowadziło stan wojenny w roku 1981. Przez cały czas trwania PRL wojsko prowadziło przygotowania do ataku na Europę Zachodnią w ramach hipotetycznej trzeciej wojny światowej, czyli do operacji, w której setki tysięcy Polaków straciłyby życie po to, by bronić obcych Polsce interesów Związku Radzieckiego.

Ustawa lustracyjna każe napiętnować współpracowników policji politycznej, wywiadu, Urzędu do Spraw Wyznań i cenzury, ale zostawia w spokoju pozostałe elementy systemu komunistycznego. Ten, kto w grudniu 1981 był w SB i aresztował opozycjonistów, znajdzie się w katalogu pracowników SB wydanym przez IPN, a jeżeli pełni dziś funkcję publiczną, ma dodatkowo obowiązek samooskarżyć się. Ale takie konsekwencje nie dosięgają tych, którzy pracowali wtedy w komitetach partyjnych i stan wojenny nadzorowali albo pracowali w Sztabie Generalnym i tworzyli plany stanu wojennego.

Bałagan

Ustawa lustracyjna była sztandarowym projektem PiS. Można było więc sądzić, że PiS będzie umiał ją porządnie napisać i że doprowadzi do jej bardzo szybkiego uchwalenia. Stało się zupełnie inaczej: ustawa zaczyna działać dopiero półtora roku po dojściu do władzy PiS i składa się z trzech mniejszych ustaw, uchwalonych kolejno w ten sposób, że każda następna istotnie zmienia poprzednią.

Pierwsza z trzech ustaw, napisana z inicjatywy posłów i senatorów PiS, przewidywała zupełnie nowy model lustracji, w którym istniejące wcześniej oświadczenia lustracyjne (czyli kontrowersyjny obowiązek samooskarżenia) zostały zlikwidowane.

Druga ustawa, uchwalona z inicjatywy prezydenta zanim jeszcze pierwsza weszła w życie, poszła w przeciwnym kierunku: zamiast zlikwidować oświadczenia lustracyjne, zwiększyła do kilkuset tysięcy liczbę osób zobowiązanych do ich składania (chodzi o wspomniane wyżej 53 kategorie osób pełniących funkcje publiczne).

Wreszcie trzecia ustawa, uchwalona w wielkim pośpiechu, upoważnia osoby, które są dziś tajnymi agentami polskiego wywiadu, do kłamstwa lustracyjnego. To dziwne zalegalizowanie kłamstwa wynika z tego, że rząd zorientował się nagle, iż publikacja prawdziwych oświadczeń lustracyjnych takich osób bardzo by zaszkodziła polskiemu wywiadowi.

Poza tym, że sposób uchwalenia ustawy był bałaganiarski, treść ustawy zawiera w sobie wiele elementów bałaganu. O najważniejszych z nich już wspomnieliśmy: chodzi o karanie osób „z mocy prawa”, w ten sposób, że czasem nie wiadomo, czy dana osoba została rzeczywiście ukarana. Chodzi też o niejasną definicję organów bezpieczeństwa państwa, szczególnie jeśli chodzi o organa państw obcych – tu definicja, oparta na pojęciu podobieństwa, jest tak nieprecyzyjna, że wszelkie interpretacje są możliwe.

Do tego dochodzi likwidacja istniejącego już sądu lustracyjnego. Zorganizowanie tego sądu pod rządami poprzedniej ustawy było nie lada problemem. Gdy sąd ten już dobrze funkcjonował i zdążył zebrać spore doświadczenie, został przez ustawę zlikwidowany i zastąpiony innymi sądami, które nie mają doświadczenia w kwestii lustracji. A więc mamy przed sobą jeszcze raz wszystko to, co wynika z braku doświadczenia i co już raz było: opóźnienia w orzekaniu, wahania, niespójne orzecznictwo.

Podsumowanie

Opisaliśmy tylko niektóre aspekty ustawy lustracyjnej. To, co opisaliśmy, wystarczy, aby stwierdzić, że ustawa ta stanowi zupełnie nadzwyczajne nagromadzenie bezprawia, bałaganu i błędów legislacyjnych: mamy powrót do modelu wolności prasy rodem z PRL, drakońskie kary za przewinienie tak małe, jak niewielkie spóźnienie w złożeniu oświadczenia lustracyjnego, ograniczenie (a w niektórych przypadkach likwidacja) prawa do sprawiedliwego procesu, rozmaite niesprawiedliwości, bałagan. Ustawa jest wybiórcza: zajmuje się wyłącznie policją polityczną, a pomija jej mocodawcę, jakim była PZPR oraz wojsko, które dopuściło się działań tak odrażających, jak napaść na Czechosłowację i wprowadzenie Stanu Wojennego. I wreszcie fakt, że ustawa składa się z trzech zupełnie różnych ustaw, kolejno uchwalonych w ten sposób, że każda następna częściowo neguje poprzednią.

Ustawy kontrowersyjne, złe lub sprzeczne z Konstytucją zdarzają się w różnych krajach i pod najróżniejszymi rządami. Ale ustawa lustracyjna jest potworkiem wyjątkowym, zupełnie niepodobnym do tego, co zwykle zdarza się w krajach demokratycznych.

Przeprowadzenie lustracji nie jest łatwe. Do wielkich trudności lustracji należy np. ogromna ilość archiwów zgromadzonych w IPN: tych archiwów nie da się opracować szybko. Trudnością jest też sprzeczność między zrozumiałym pragnieniem otwarcia archiwów, a tym, że ich zawartość, to informacje zebrane na temat konkretnych ludzi z naruszeniem ich prawa do prywatności – a więc uczciwie rzecz biorąc archiwa nie powinny być otwierane. Inną trudnością jest fakt, że niemal wszystkie dowody w sprawach lustracyjnych (zarówno dokumenty, jak zeznania świadków) pochodzą od niegodnych zaufania funkcjonariuszy komunistycznej policji politycznej.

Uczciwą i choć w części udaną próbę lustracji stanowiła ustawa lustracyjna z 11 kwietnia 1997. Szkoda, że to dzieło, pełne niedoskonałości ale stworzone w dobrej wierze i w sumie pożyteczne, zostało zniszczone i zastąpione nową ustawą, która zupełnie nie pasuje do państwa demokratycznego.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto