Jedna z opowieści kilkuwątkowego dramatu, rozgrywającego się w Tel Awiwie, to życie Batyi – młodej, nieszczęśliwej kelnerki pracującej w firmie cateringowej, która znajduje na plaży milczącą dziewczynkę, podążającą za nią krok w krok. Joy to rozdzielona z synkiem Filipinka opiekująca się zgryźliwą starszą panią, której zajęta wątpliwą karierą aktorską córka nie poświęca czasu. Jest tu także młode małżeństwo, które z powodu nieszczęśliwego wypadku zmuszone jest spędzić miodowy miesiąc w przygnębiającym hotelu w Tel Awiwie i tu powoli oddala się od siebie. Losami ich wszystkich i pozostałych bohaterów kieruje pewna niemożność, ciągłe niedopowiedzenia i obcość, które starają się – często bezskutecznie – pokonać.
Fabuła „Meduz” mogłaby z nadwyżką zapełnić niejedną telenowelę. Keret i Geffen mówią o relacjach samotnej matki z synkiem, stosunkach staruszki z córką, zdradzie małżeńskiej, rozstaniu, zawodowym niespełnieniu, samobójstwie i śmierci wreszcie – ale wszystko to przedstawiają i łączą w tak bezpretensjonalny sposób, że bez mrugnięcia oka wierzymy w istnienie policjantów znajdujących na służbie czas na metafizykę i rude dziewczynki o hipnotyzujących oczach wynurzające się z morza; a z tą wiarą znów jest nam dobrze, o dziwo – mimo przenikliwej samotności bijącej z ekranu. Realno-nierealne epizody są tu tak rzeczywiste, jak ożywająca kołdra w czeskich „Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie”, ale nie przekraczają granicy groteski – całość tchnie raczej pewną małomówną, ale przepełnioną treścią i przyjemnie estetyczną skandynawskością.
„Meduzy” to też film o kobietach. To one grają tu wszystkie niemal główne role, w nich tkwi poetycka dusza, one szukają kontaktu ze sobą, cierpią i ranią się nawzajem (chociaż nieraz pobrzmiewa w tle złowieszczy, bo ostatecznie męski, świat). To one są tymi pogrążającymi się w letargu, ale to także one brną ostatecznie naprzód, patrzą głębiej i widzą więcej od mężczyzn, którzy wydają się być o wiele mniej świadomymi przystankami na ich drodze. Przedmiotem szczególnej uwagi są tu zaś różne oblicza matek, nakreślone z uwagą mocną kreską i pełnokrwiste mimo wielowątkowości filmu.
Keret i Geffen, dla których "Meduzy" są pełnometrażowym debiutem, nie pocieszają łatwym happy endem, a jedynie – i aż – pojedynczymi ukłuciami nadziei i szczęśliwości w morzu szarości i samotności. Mimo to jednak (i dlatego?), oglądanie „Meduz” niesie pewną stateczną i mądrą przyjemność, połączoną z równie przyjemnym odczytywaniem tytułowej metafory.
Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?