Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Studia w Niemczech czyli vs. Erasmus w Polsce. Cz. II

Aleksandra Puciłowska
Aleksandra Puciłowska
Obiecałam, że napiszę ten artykuł już ponad rok temu. A że nie rzucam słów na wiatr, oto on! Mój powrót do porównania studiów polskich i niemieckich. Teraz już po tym, jak sama je zasmakowałam!

Mój artykuł na temat studiów w Niemczech wywołał burzę emocji i dyskusji. Znalazło się wielu zwolenników mojej tezy, że polskie studia studentów mocno ograniczają, ale również przeciwników tej opcji. Tak jak obiecałam, temat podejmuję ponownie - już po Erasmusie we Wrocławiu.

Pół roku we Wrocławiu minęło bardzo miło i niespodziewanie szybko. Ile z owych dobrych wspomnień zawdzięczam polskiemu uniwersytetowi?

Przyjęto nas wszystkich bardzo ciepło, były upominki, było uroczyste powitanie, były uśmiechy i życzenia powodzenia. Kłopot pierwszy pojawił się, kiedy przeżyć musiałam swoją pierwszą przygodę z polskim dziekanatem, który kojarzył mi się głównie ze źle umalowaną i antypatyczną panią z kultowej komedii "Kogel Mogel". Bardzo przyjemnie stało mi się w kilkunastometrowej kolejce w ciasnym korytarzu, wymieniając się pierwszymi wrażeniami z innymi studentami z całego świata, którzy podobnie, jak i ja, postanowili przez najbliższy okres przybliżyć sobie trochę realia polskiego studiowania i rozkoszować się, nota bene, przepięknym Wrocławiem.

Jakże niemiłe było moje rozczarowanie, kiedy to po prawie dwóch godzinach, z dziekanatu wyszła pewna pani, która wprawdzie była o niebo lepiej umalowana od swej filmowej koleżanki, ale w sprawie sympatyczności za to będąc niemalże jej bliźniaczką, i oświadczyła, że żadnych legitymacji ona dziś nie wydaje i nie wie dlaczego, kazano nam się już dziś po nie zgłosić.
Bez obaw, Drodzy Czytelnicy! Legitymację udało mi się zdobyć już za trzecim podejściem i jestem nawet w dniu dzisiejszym w jej posiadaniu. Czysto pamiątkową ma ona naturalnie wartość, bo o sprawie dotyczącej zniżek studentów zagranicznych w Polsce już pisałam- dziwnym trafem student warszawski w Berlinie nadal pozostaje studentem, za to student berliński traci ów status, gdy tylko znajdzie się na ziemi polskiej. Paradoks wart uwagi, ale o tym innym razem!

Zajęcia na Uniwersytecie Wrocławskim były miłe. Niektóre aż za bardzo. Żarty pewnego profesora, którego z oczywistych względów, nazwiska nie wymienię, dotyczące przykładowo urody studentek z drugiego rzędu, kończące się propozycją "marszu na kolanach do gabinetu pana profesora" trąciły lekko tanią historią, niegodną murów tak szanowanej uczelni.
Również gombrowiczowskie "upupianie", czytając choćby listę obecności przez docentów i zgłaszanie się przy swym nazwisku studentów, przypomniały mi wprawdzie bardzo sentymentalnie czasy szkoły podstawowej, ale było trochę nie na miejscu. Cała instytucja sprawdzania obecności uwłacza już, moim skromnym zdaniem, godności szkoły wyższej, gdzie uczęszczać mają osoby dorosłe i odpowiedzialne, biorące odpowiedzialność za siebie i za swą naukę.

"Gombrowiczowskich kwiatków" znalazłam w trakcie mego półrocznego pobytu jeszcze więcej! Najbardziej zagadkową była dla mnie winda wydziału prawa i administracji dostępna jedynie dla pracowników uniwersytetu. Dość ciekawy sposób walki o kondycję studentów, którzy zgodnie, ramię w ramię, maszerowali po kilka razy dziennie 5 pięter w górę i w dół, podczas gdy winda dumnie stała nieużywana z boku. Widocznie sami docenci swą kondycję wyćwiczyli już mocno w trakcie swych studiów, kiedy to nie byli w posiadaniu magicznego klucza do owego dźwigu osobowego..! Nigdy nie było mi wiadomo, iż wraz ze stopniami naukowymi nabywa się również przywileje korzystania z dóbr cywilizacyjnych- tego nauczył mnie polski uniwersytet dopiero!
Co z osobami niepełnosprawnymi, nie wiem... Czy automatycznie przyznaje im się tytuł profesora, by mogły dostać klucz do windy, czy szuka się innych rozwiązań?

Ów podział dóbr doczesnych, ze względu na tytuł naukowy był również bardzo pieczołowicie kultywowany w jadłodajni uniwersyteckiej, gdzie to starym szkolnym zwyczajem oddzielne były stoły dla tzw. pracowników uczelni, a inne dla pozostałych zgłodniałych. Co więcej! Pracownicy uczelni zasiadać mogą na krzesłach miękkich, studenci na krzesłach twardych- ja to się ma jednak do kondycji, która ponoć ci pierwsi mają przecież lepszą, pozostaje jednakże wielką niewiadomą.

Dość dziwną i niezrozumiałą dla mnie rzeczą były uniwersyteckie biblioteki. Nie dość, iż charakter ich przypominał stare wypożyczalnie VIDEO, gdzie prócz spisu książek zobaczyć mogłam tylko oddalającą się panią, która wybrane przez mnie pozycje wyciągała z tajemniczych szuflad, to dodatkowo okazało się, iż jako studentka polonistyki nie jestem uprawniona do korzystania z bibliotek innych wydziałów! Tak, jak nikt mi sensownie nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego ja sama nie mogę swych książek wyszukać na regałach i być może najpierw sprawdzić, czy dana książka mi się przyda, tak też nie. Nie rozumiem, gdzie podziała się idea kształcenia interdyscyplinarnego, tak propagowana przecież przez twórców procesu bolońskiego, w ramach którego mogłam skorzystać z programu Erasmus. Bo zakaz korzystania z bibliotek innych wydziałów, z pewnością, nie zachęca studentów do rozwijania swych zainteresowań i umiejętności w wielu kierunkach...

Ostatnim dość dziwnym dla mnie tworem, mnie samej, na szczęście, nie dotyczącym, były obowiązkowe zajęcia sportowe. Tak jak rozumiem ich ideę w okresie szkolnym, gdzie kształtować należy hart ducha i kondycję młodzieży, tak prowadzenie ich wśród dorosłych ludzi, uważam za spore nadużycie... Na jednych zajęciach byłam nawet obecna- stawiłam się o godzinie 8 rano przy hali sportowej, z wielką chęcią poznania tajników ukochanej przez mnie koszykówki. Szkoda tylko, że byłam tam jedyną osobą, która pałała entuzjazmem i sportowym zaangażowaniem. Ponadgodzinne wysłuchiwanie narzekań pozostałych studentek na temat owych zajęć sportowych i wyklinanie, że muszą robić coś czego nie lubią bądź to z powodu niechęci do sportu w ogóle, bądź to z prozaicznego powodu, że miejsc na innych zajęciach dla nich nie starczyło, skutecznie zniechęciły mnie do udziału w całej akcji. Z moją ukochaną piłką wróciłam z powrotem na osiedlowe boiska, gdzie grałam, ile chciałam, kiedy chciałam i przede wszystkim z ludźmi, którzy też grać chcieli, choć wcale nie musieli.

Moja mina, kiedy usłyszałam zasady wystawiania oceny z zajęć sportowych, była zapewne bezcenna: jedna nieobecność- piątka, dwie- czwórka... Już widziałam w oczach moich "koszykarskich koleżanek" obliczenia kiedy i ile razy można nie przyjść. Sensu w tym nie odnalazłam jednakże żadnego...

I na koniec: żeby nie było, że jestem totalną marudą! W czasie mojego pobytu we Wrocławiu były również ciekawe i pozytywne aspekty. Uczęszczałam na dwa niesamowicie zajmujące i wiele do mej studenckiej drogi wnoszące zajęcia, których nigdy nie zapomnę. Działo się na nich wiele: były multimedia, były dyskusje, były zajęcia w grupach i nie było (!) sprawdzanej obecności. Dość ciekawe, że nie przeszkadzało to studentom tłumnie się na nich pokazywać. Widocznie prawdą jest, że do nauki nikogo zmuszać nie trzeba, a wystarczy zachęcić.

Z tego też powodu, zostaję niestety nadal przy swoim zdaniu, iż studia w Niemczech, a studia w Polsce to dwie różne bajki. I, choć z ciężkim sercem, nadal obstaję przy tym, iż w Polsce zrobić trzeba jeszcze bardzo dużo, by studia nazwać można było w końcu studiami, a nie zwykłym przedłużeniem szkoły... A zacząć należałoby od samego początku, mianowicie od zmiany mentalności. W Polsce na studia idą wszyscy. W Niemczech idą ci, którzy studiować naprawdę pragną.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Najatrakcyjniejsze miejsca do pracy zdaniem Polaków

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto