Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Tauron Nowa Muzyka. Wyliczanek ciąg dalszy

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Dobrych występów w tym roku nie brakowało - wracamy na teren Kopalni w Katowicach i wspominamy, co było warto, a co niekoniecznie, zobaczyć w tym roku.

Najtrudniejszym wyborem był ten pomiędzy Boxcutterem i Mount Kimbie w pierwszej piątce i chyba najlepiej byłoby je umieścić na liście ex aequo. Tym, którym nie zabrakło energii na niedzielne pląsy w katowickiej Hipnozie, czyli jednym z najlepszych klubów koncertowych (i nie tylko) w Polsce, nie mogli żałować. To był jeden z najlepszych i najbardziej dubstepowych występów całego festiwalu, na którym przecież dubstepów nie brakowało. Fantastyczne, gęste bity, odpowiednia ilość basów, świetnie pocięte i zmiksowane sample, przede wszystkim z "Crooks and Lovers" i "Carbonated", doprowadziły salę do wrzenia.

Nic dziwnego, że koncert przyciągnął nie tylko festiwalową publiczność - niektórzy tańcowali obok Jamiego Woona, ja niedaleko swojej prawicy miałam uśmiechniętego Forda. Występ był dowodem DJskiego talentu, kunsztu wręcz, młodzieńców spod szyldu Mount Kimbie, budujący eteryczno-taneczną atmosferę w Hipnozie. Rewelacja.

Okazało się z resztą, że ten wieczór od początku do końca należał do udanych. Co prawda po Jamie Woonie spodziewałam się czegoś odrobinę bliższego koncertowi Jamesa Blake'a na Openerze, który trudno będzie zapomnieć, niemniej jednak był to świetny występ. Gospelowo-soulowa maniera wokalisty fenomenalnie wpasowała się w sakralną przestrzeń pierwszego ponoć murowanego kościoła w Katowicach. Jamie zaczął spokojnie, a capella, nagrywając kolejne wokalizy i loopując je w coraz bardziej naszpikowany bit, do którego zaśpiewał "Wayfaring Stranger".

Później sięgnął po gitarę, a już przy trzecim utworze dosiedli się doń perkusista, basista i klawiszowiec. W ten sposób z minuty na minutę koncert nabierał rozpędu i rozwijał się, aż do ostatniego w pierwszej części utworu "Lady Luck", któremu publiczność nie mogła się oprzeć i rozbujała się na stojąco w ławkach. Nie pomnę już kolejności - ale zagrał właściwie wszystko, co do tej pory spłodził, wykazując się rzecz jasna fenomenalnym poczuciem rytmu, (bez)obłędnym głosem oraz otwartością na eksperymenty z dźwiękiem. W tym wydaniu, z gitarą, basem i perkusją na żywo, dubstep Jamiego nabrał cieplejszego, bardziej ludzkiego wymiaru. Publiczność spisała się fantastycznie, mam wrażenie, że gdyby miał dość materiału, mógłby dla niej grać do białego rana.

Wreszcie kłaniam się w pas przed DJami (Rawski i Lex) którzy przed i po Mount Kimbie bawili publiczność. Mistrzostwo, tak brutalnie dobrej imprezy się nie spodziewałam.

Sprawdziłam już kiedyś berliński zespół Bodi Bill i tu nie było zaskoczeń - koncert był bardzo dobry. Trzech muzyków o typowej dla tego miasta artystycznie niedbałej manierze, w na poły designerskich strojach, wypadli na scenę i potraktowali nas idealnym, wspaniałym miksem tego, w czym są mistrzami: popu z dobrymi wokalami, dowcipnych tekstów i gagów, uroczego synth-popu i psychodelicznej, tripowej elektroniki, która przejawia się głównie w różnych mutacjach berlińskiego minimal techno. Połączenie jest tak zgrabne i udane, spojone żartami sytuacyjnymi i przemiłym kontaktem z publicznością, upstrzone strojami a'la czapla (pewnie nie powstydziliby się tego czarno-białego poncza z piór na pokazach prêt-à-porter) czy meteoryt (sic!) i wreszcie świetnie zaśpiewane, że zagubieni w labiryntach niekończących się improwizacji daliśmy się pociągnąć i zawłaszczyć Bodi Billowi. Jestem zdeklarowaną fanką z sympatiami zweryfikowanymi już dwukrotnie. I skoro mają tak blisko, niech przyjeżdżają częściej.

Na swój sposób nie można się też było oprzeć twardej urodzie techno spod znaku Modeselektora. Set był długi i sążnisty, mroczny i ciężki, z gatunku tych, które nie pozostawiają obojętnym. W porównaniu z resztą do swoich krajan (Berlin, Berlin) i współpracowników spod znaku Apparat, trzeba przyznać, wypadli przepysznie, grając konsekwentnie i równo. Dobrze łączyli kawałki, bawiąc się utworami i remiksami, ale dając się publiczności natańczyć i rozkręcić, zbudowali intrygującą atmosferę i zachowywali się bardzo stylowo, jak na techno DJów przystało, pytając co kwadrans, czy wciąż świetnie się bawimy.

Co innego Apparat Live Band - zbiera pochlebne recenzje, których kompletnie nie rozumiem, bo cała idea elektronicznego zespołu, jakim jest Apparat, została zbezczeszczona przez jakieś dziwne Album Leafowe fantazje na temat grania na żywo, z zespołem, z gitarami, z basami, z jakimś nowym rockmeńskim zadęciem, którego się po Apparacie nigdy nie spodziewałam. O ile te pseudo-post-rockowe aranże faktycznie gdzieś na płycie Album Leaf albo
Hammocka byłyby jak znalazł, o tyle - no nie, ta maniera, ta rozpacz skandynawskiej nocy polarnej, ta ultrawrażliwość rozegrana na tle wieży kopalnianej (czarne płachty ze sceny zdarł gwałtowny wiatr) i przy blasku nibykandelabrów była tak pretensjonalna i tak szkodliwa dla orginalnego brzmienia zespołu, że postanowiłam się oddalić po kilku utworach i zakupić piwo, które rekompensowało mi bóle istnienia wywołane przez ten koncert. I kto by pomyślał, że fani elektroniki są tacy otwarci na crescenda?
No dobrze, ale dość narzekań, bo więcej było powodów do wzdychań radosnych podczas tego weekendu, niż takich dziwnych wpadek. Żeby uzupełnić podium, trzeba koniecznie wspomnieć o Fordzie i Lopatinie, którzy dzięki niedyspozycji Emiki przesunęli się na uczciwą godzinę i wreszcie mogłam ich zobaczyć. Ciekawie potraktowali ten występ, zaczynając minimalistycznie, ambientowo i powoli, krok po kroku, budując coraz to bardziej złożone brzmienia, zachęcając do tańca, i przechodząc przez ponad dwadzieścia minut do pierwszego (a może nawet jedynego) clue tego występu - sampla z "Emergency Room". Bardzo dobre, niekonwencjonalne podejście do DJki - panowie bawili się brzmieniami, poszukiwali rozwiązań, pletli z nich miłe dla ucha konstrukcje, w sumie grając równy, dobry, ciekawy i bardzo ciepły koncert. Nie był to Ford and Lopatin w wersji z "Chanel Pressures", Games też się nie spodziewajcie. To był liveact z twórczym podejściem.

Na dzisiaj pozostawiłam sobie jeszcze jedno pozytywne zaskoczenie - When Saints Go Machine - zapomniałam kompletnie, że kiedyś widziałam ich już na jakimś emigracyjnym festiwalu, i że są autorami całkiem popularnego hitu "Fail Forever" (nota bene zagrany jako przedostatni i strasznie nieciekawy na tle tego, co robili przez wcześniejsze pół godziny). Ale z każdą minutą wspomnienia ożywały i nabierały rumieńców przy tym udanym akompaniamencie. To był dobry początek festiwalu: miłe dla ucha kompozycje, elektroniczno-popowe muzykowanie, ładniutki, trochę bajkowy i rozmarzony, koncert. Uderzająca jest barwa i maniera wokalisty - na żywo wydaje się jeszcze bliższy Antonemu Hegarty'emu niż na albumach.

Wiadomości24 to serwis tworzony przez ludzi takich ja Ty. Wiesz więcej? Zarejestruj się i napisz swój materiał, dodaj zdjęcia, link, lub po prostu skomentuj. Tylko tu masz szansę, że przeczyta Cię milion!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto