Tona leków przepisanych przez szereg lekarzy przypomina mini składzik aptekarza. Od trzech tygodni choruję. Z początku było to niewielkie przeziębienie z infekcją dróg oddechowych. Jedna wizyta u lekarza pierwszego kontaktu. Później skierowanie do laryngologa - kuracja antybiotykowa (z pewnością przepisana na chybił trafił). Brak efektów - powrót do lekarza. Kolejne leki, tym razem silniejsze - również nie pomogły. Złapało mnie coś gorszego. Katar, straszny ból głowy i mięśni. Zmiana lekarza - zmiana leczenia. I tym razem antybiotyk mnie nie ominął.
Weekend spędziłam w łóżku czytając literaturę zadaną na zajęcia. W sobotę do objawów dołączył stan podgorączkowy. Krew (pęknięte naczynko w nosie spowodowane katarem), pot (co jak co, ale w łóżku to się człowiek napoci) i łzy (spowodowane bezsilnością). W niedzielę odwiedziła mnie pani opryszczka i tak siedzi u mnie pod nosem - jędza jedna. Dziś miałam zamiar iść na zajęcia. Zamiast tego znów odwiedzę lekarza i poproszę o zwolnienie. Nie mam siły przesiadywać średnio sześciu godzin na wykładach (gdzie samo siedzenie nie wystarcza - trzeba bowiem również włączyć myślenie - w moim przypadku w tym momencie totalnie uśpione). Choroba wyniszcza - fizycznie i psychicznie. Zapisywane leki nieźle dają po studenckich kieszeniach. Mogłabym to jakoś przeboleć (cóż za ironia!), gdyby chociaż widoczne były rezultaty leczenia. Wieczne tułanie się po przychodniach i aptekach niekorzystnie wpływa na i tak osłabiony organizm. Wniosek z tego wypływa jeden - trzeba być zdrowym, żeby mieć siłę chorować...
"Szpila" i "Tiger" znowu spełniają marzenia
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?