Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Trzeci dzień Off Festivalu - szamaństwo, gitary i piękni DJe

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Zwieńczeniem tegorocznego Offa były występy Deerhuntera, Goat i Johna Talabota. Wpisuję się też w to wąskie grono osób, które jednak nie plują na MBV - ich koncert przerósł wręcz moje oczekiwania.

Ostatni dzień, resztki energii, a tu jeszcze tyle dobrej muzyki. Co zobaczyłam i jak było?

Sam Amidon - bardzo oczekiwany przeze mnie koncert. Pamiętam pierwsze spotkania z muzyką Sam Amidona, to było już naprawdę wieki temu - trafiłam na jego płyty jakoś przez przypadek, sześć lat temu, kiedy nagrał "This Chicken Proved Falsehearted" (wtedy jeszcze Sam Amidon był Samamidonem, moment zmiany przegapiłam) - rzecz jasna tytuł był tu decydujący. Uwielbiałam go od początku za dziwaczną wrażliwość, śliczne kawałki i bardzo charakterystyczny sposób śpiewania, jakoś do Polski było mu jednak nie po drodze. Myślę, że nigdy wielkiej publiczności u nas nie zdobył. Tak czy inaczej, w niedzielne popołudnie zgromadził całkiem sporą publiczność i zagrał cudny koncert - ciepłe folkowisko pełne różnych instrumentów i tego właśnie na pół szeptanego, na pół jęczącego wokalu. Bardzo popołudniowa rzecz.

Deerhunter - roztrzaskał mi serce na kawałeczki. Trzy razy widziałam ich w tym roku - stwierdziłam, że współczynnik odwołalności ich koncertów jest na tyle wysoki, że nie mogę nie pójść po raz kolejny, choć podobno konkurencyjny Fire! też zrobił rzeczy piękne. Zestaw piosenek był bardzo tegoroczny, więc nie usłyszałam niczego, co już by w Barcelonie nie było grane, niemniej oglądanie Bradforda na żywo to niezmiennie gigantyczna przyjemność. Wszyscy na pewno już to mówili, ale kiedy przy słowach "Look at me" wokalista zdjął z głowy perukę, o której autentyczności nie miałam do tej pory wątpliwości, zamarłam. Było w ich występie coś na smutnego i ostatecznego, co świetnie łączyło się z niezwykłymi dawkami muzycznej energii, jaką Deerhunter promieniują: grali na koncert na koniec świata i dali z siebie wszystko. Nie wspominając już o przesłodkich przemowach Bradforda o walorach Polski i inszych tego typu informacjach. Deerhunter to taka grupa koncertowa, której naprawdę nie trzeba sobie odmawiać.

My Bloody Valentine - lepiej niż w Barcelonie. Wokale ciut wyraźniejsze (mikromalnie, ale jednak), głośniej (a może po prostu stałam bliżej) ale nie tak, żeby bez zatyczek zaczynała się głuchota (choć po półtorej godziny nieco szumiało), długo - 90 bitych minut, wreszcie po prostu bardzo dobrze. Były hity i była nowa płyta (przepraszam za rozróżnienie, ale "Loveless" to wciąż jedna klasa sama w sobie), był otępiający chaos dźwięków pod koniec koncertu, była też jedna setlistowa niespodzianka: utwór "Wonder 2" z nowego albumu, absolutna masakra na żywo. Spotęgowane niebywale hałasy gitarowe (już nawet perkusista wziął w rękę gitarę), rzeźbione z aptekarską precyzją, a w tle jakiś mocno niesprecyzowany huk silników, który okazał się bitem znacznie łatwiej odróżnialnym na płycie. Mój zdecydowanie ulubiony moment - bo najbardziej nieoczywisty i trudny do oceny.

Goat - tak jak się zapowiadali na płycie, wypadli na żywo. "World Music" to jedna z ważniejszych dla mnie płyt w tym roku, rzecz przemyślana, perfekcyjna i inna zarazem, godząca fanów metalu z poszukiwaczami totalnych eksperymentów. Widowisko, które stworzyły dwie wokalistki, przebrane jak afrykańskie (przepraszam za ignorancję i brak bardziej precyzyjnego odniesienia geograficznego) szamanki, z przeróżnymi gadżetami, grzechotkami i bębnami, odstawiły prawdziwy plemienny rytuał. Technicznie i emocjonalnie nie oddalili się od potężnej dawki skumulowanej na albumie, brakowało mi jednak dzikości w wokalach dziewcząt. A może to wina nagłośnienia była po prostu - w każdym razie koncert bardzo dobry, urozmaicony utworami spoza "World Music", które jakością od reszty nie odbiegały. Oczywiście o tym też już każdy wie, że na koniec spadło trochę deszczu - więc szamańska magia zadziałała. Ach, no i flaga Watykanu, która falowała w pewnym momencie w pierwszym rzędzie cudownie reprezentowała polskie poczucie humoru.

John Talabot - koniec festiwalu dla mnie. Wiedziałam, że zagra genialnie, i zagrał nawet lepiej. John Talabot to już dwuosobowe przedsiębiorstwo, wyspecjalizowane w muzyce tanecznej, którego wartością jest ogromny wkład w show przez nich tworzony. Są bębny wokale, laptopy, setki przetworników, a obaj panowie przez cały czas w ogromnym skupieniu, często zajmując się dwiema rzeczami na raz, produkowali swój koncert. Właśnie to zaangażowanie i wkład w efekty lubię w nich najbardziej, wyróżnia ich to z resztą na tle tych wszystkich elektronicznych geniuszy, dla których jedynym narzędziem pracy jest laptop. Ja wiem, że to już postmodernizm zaawansowany, ale publiczność warto też czymś pogłaskać.

Tego dnia Japandroids wypadli też bardzo dobrze - nie spodziewałam się, że potrafią na żywo grać tak dojrzale i z namysłem, co świetnie przekłada się na noisowe indie. Nie można im zarzucić dziecinady - to rzetelna kapela, świetnie przygotowana do grania koncertów (o czym niesamowity wir pod sceną, który znam od znajomych, świadczy najlepiej).

Autre ne Veut - największe rozczarowanie tego dnia. Nagadałam znajomym, jaki to dziwny jest ten artysta, że budzi zachwyt i gra rzeczy nie do zaszufladkowania, a później sama nie wiedziałam, jak wytłumaczyć ten zdecydowanie popowy i prosty koncert, w którym wszystkie intrygujące szczegóły szlag trafił. Dostaliśmy koncert, który pasowałby równie dobrze na Coke Festiwal. Oj nie, trzeba ich mieć klubowo, żeby się przekonać, czy awangarda albumowa jest w ogóle do odtworzenia na żywo.

Klasyka: Fucked Up (co się stało z bezlitosnym hardcorem? Otóż utonął on w morzu melodii, których się po Kanadyjczykach raczej nie spodziewałam. Wolę ich twardsze oblicze, to, jakie pokazali kilka lat temu na Scenie Leśnej w Mysłowicach, gdzie doznałam jednego z największych olśnień koncertowych życia, prawdopodobnie zaraz po Monotonix;) - czyli bezprzewodowy mikrofon pociągnął ich na wyższy stopień, pozwalając wokaliście szaleć do woli gdziekolwiek wśród publiczności, i rzecz jasna na rękach. Chwalił prężne muskuły Polek i Polaków - nie dziwota, pływał jak piórko, a wszyscy wiedzą, jak wygląda. Dobry koncert.

Thee Oh Sees - namiot pękał w szwach i byłam z tego powodu dumna. Trzeci raz tego roku poszłam zobaczyć tych punkowych wariatów i trzeci raz musiałam przyznać, że są bezkonkurencyjni. Ich pierwszy występ w Polsce i do tego ostatni na długiej trasie, którą grali w tym roku, sprostał oczekiwaniom. Bardzo się cieszę, że przywieźli nam listę, na której znalazł się cudnej urody "Minotaur". I że słuchacze wychodzili z koncertu mokrzy.

Off ostatecznie rozliczony i zakończony. Jestem absolutnie ciekawa, co w następnym roku przygotuje nam ekipa Rojka. Oczekuję nie mniejszej liczby niesamowitych odkryć i doznań.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto