Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Trzeci dzień Offa - moc dziwnych połączeń

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Bertrand from Paris, France/CC 2.0
Przyznać trzeba, że ostatni dzień Off Festivalu zaskakiwał brzmieniami: łamane były zasady, budowane wizualno-dźwiękowe konstrukcje, a spokój mieszał się z hałasem.

Niedzielne popołudnie, słońce przyjemnie grzeje, wszyscy zapomnieli już o złych doświadczeniach deszczowego festiwalu, na głównej scenie z brytyjskim wdziękiem prezentował się Baxter Dury - bardzo dobra rozgrzewka tak na początek dnia i koniec festiwalu w ogóle, słuchanie przyjemnego wyspiarskiego popu w alternatywnej wersji w pełnym słońcu. Baxter, podobnie jak dzień wcześniej Other Lives, zagrał koncert łudząco podobny do występu na Primaverze w Barcelonie - pełen elegancji, świetnie dopracowany, łatwo się słuchający.

Dużo większym poruszeniem i emocjonalnym momentem było spotkanie z Papą M, - wokalistą osnutego legendami Slint, na których występ raczej liczyć nie można. Papa M to trochę inna historia, mniej typowo post-rockowa, hałasująca, ale wciąż dość smętna, liryczna i sięgająca po eksperymentalne dźwięki. Papa siedzi z gitarą i rzeźbi długie, wciągające kompozycje, w których dają o sobie znać wszystkie zacne projekty, w których David Pajo w ciągu dekad grania uczestniczył - post-rockowość, ambientowość, jakieś echa cięższych gitar, subtelność singer-songwrittera... Subtelne, piękne wydarzenie.

Kanał Audytywny rozgrzmiał się na dobre z głównej sceny zaraz później, prezentując wybuchową kompozycję gatunków, pomysłów, estetyk i temperamentów - widać doskonale, jak bardzo Luc wrósł do alternatywnej sceny, jak ważna jest jego obecność na festiwalach, i jak wiele daje z siebie, by swoją markę potwierdzać. Taka godzina spotkania z Kanałem wygląda jak kosmiczna, nieograniczona przeprawa przez kompletnie wyzwoloną wyobraźnię, w której jazz, improwizacja, hip hop, pop, muzyka po prostu atakuje i rozbraja.

Kim Gordon w towarzystwie zimnej i opanowanej Ikue Mori, obsługującej wszelkiego rodzaju elektroniczne zabawki towarzyszące hałasującej gitarze basistki, rozwikłała dylematy publiczności krótkością swojego występu. Nie dość, że wyszła późno, co dla naszpikowanego fanami namiotu było nie lada próbą, to zagrała najkrótszy bodajże koncert festiwalu. Dwadzieścia minut grzmiącej gitary i glitchowych drobiazgów, elektronicznych smaczków - ot, i po wszystkim. Nie wiadomo, czy to fani obrazili artystkę skandowaniem na początku koncertu nazwiska jej towarzysza z zespołu... czy takie było założenie. Dzięki temu jednak nie trzeba było rezygnować z radosnej kakofonii odschoolowych brzmień w wykonaniu Dam Funka, który elektryzował słuchaczy na Scenie Leśnej. Śmiem twierdzić, że był to lepszy wybór, nic eksperymentalne kombinacje basistki Sonic Youth... W odróżnieniu od niej, Amerykanin serwował zdrową dawkę radosnego popu, idealnie wpasowującego się w festiwalowe klimaty. Takie lato, drink z palemką, trochę trawy i radosne, funkowe pląsanie. Bez dąsów.

Przyznać muszę jednak, że najbardziej oczekiwanym koncertem... całego festiwalu... był dla mnie ten moment, w którym Connan Mockasin, mój nowozelandzki faworyt, pojawił się na scenie. Jestem zdeklarowaną fanką jego albumowych poczynań, uwielbiam kolorowe teledyski, psychodeliczne kompozycje, niekończące się labirynty pomysłów.... i nie potrafię być wobec niego neutralna ani obiektywna. Na szczęście nie zawiódł i myślę, że nawet ci, którzy zrezygnowali z występu Battles na jego rzecz, nie żałowali - kilku zwariowanych, nie do końca jeszcze profesjonalnie obywających się ze sceną panów, zagrało akurat tak psychodelicznie, rockowo, magicznie, jak to jest na ich płytach, dodając do tego czasami ciekawe improwizacje (szkoda tylko, że czasem urywali je akurat w momencie, kiedy robiły się naprawdę wciągające i kunsztowne) - mistrzostwem było przeciągnięcie hitu "Forever Dolphin Love" o kilka dobrych minut dzięki takimże właśnie przepysznym kombinacjom. Młodzieńcy sprawdzili się także w konferansjerce, rozbrajając publiczność (być może ten dowcip i swoboda Connana były raczej efektem szybko opróżnianej butelki czerwonego wina... czemu nie?) drobnymi żartami, jakimś kompletnie suchym stand up comedy (Connan mówiący: kiedyś byłem w college'u....), wreszcie na sam koniec, przeciągając przewidziany czas, urządzili między publicznością wybieg, na którym przebrany w kobiece łaszki muzyk obsługujący hmm... różnego rodzaju dziwne grzechotki - zrobił prawdziwy cat walk do dźwięków "Remember the Time". Kawałek Jacksona wypadł im znakomicie, widzowie mieli uśmiechy po uszy na twarzasz, a Connan mógł pokazać w pełnej krasie swój cudowny falset. To była zabawa, która wymknęła się spod kontroli.

Wieczór rzecz jasna nie skończył się na Connanie - po nim zagrał świetny koncert Steven Malkmus and the Jicks, trochę powtórkę wydarzeń z równie dobrego występu na Ars Cameralis ostatniej jesieni - pełnia energii, znakomite teksty, nowojorska nonszalancja, esencja alternatywy w jej najlepszym wydaniu. Mi się podobało, jak zawsze z resztą, kiedy Malkmus sięga po gitary i zaczyna śpiewać.
Porównywalnie oczekiwanym zespołem do Iggiego Popa był w tym roku legendarny, niedawno odrodzony Swans pod przewodnictwem niesamowitego Michaela Giry. Koncert zapowiadano od dawna jako najgłośniejsze wydarzenie Off Festivalu - faktycznie, bezpieczna odległość bez zatyczek znajdowała się gdzieś na granicy z głównym deptakiem, skąd rozciągał się z resztą piękny widok na morze ludzi i postaci na scenie, wijące się jak w ukropie, pomiędzy całym hałaśliwym ekwipunkiem. Swans wypadli fantastycznie: roztoczyli przed nami wizje hałaśliwe i apokaliptyczne, budowali pełne napięcia i rozmachu industrialne konstrukcje, aż do stanu kompletnej, nieopanowanej hipnozy, który trzymał ich dobre... dwie godziny na scenie. Dla tych, co nie pojęli magii tego rzeźnickiego popisu, była to zaiste trudna przeprawa. Dla tych, których wciągają takie wizjonerskie, ciemne zabawy z dźwiękiem, były to dwie godziny ekstazy i zachwytów.

Na koniec festiwalu, z dużym opóźnieniem związanym wszechobecnym hałasem Swans, wybrałam sobie za cel Chromeo Hoof, którzy byli bodajże najdziwniejszym z offowych zjawisk tego roku - zagrali muzykę do filmu "Hydrozagadka", ale nie w sposób typowy dla takich wydarzeń, respektując chronologię i logikę filmu, tylko kompilując go, bawiąc się nim, żonglując obrazem i doklejając do niego kosmiczne wykwity muzycznych inspiracji: gładkie przejścia od syntezatorowych popów do metalowych wręcz grzmień, łagodzone indie estetyką, wzbogacone potężnym, wzywającym do tańca głosem czarnoskórej wokalistki, a do tego stroje godne "Prometeusza"... W tym przypadku, zupełnie szczerze, brak mi słów, by dobrze to zjawisko spuentować. Ale było to intrygującym doświadczeniem na zamknięcie. I życzę sobie więcej takich Offów.

Znajdź nas na Google+

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto