MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Trzy dni w Posthofie. Relacja z festiwalu Ahoi! Popmusik

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Położony na początku industrialnej części miasta Linz w Austrii klub Posthof to nie tylko świetny kompromis architektury tradycyjnej z nowoczesnym, szklanym budynkiem, ale i doskonała muzyczna selekcja: przykładem niech będzie Ahoi!

Ahoi! Popmusik festiwal to czterodniowe zmagania z muzyką różnoraką, zebraną pod wspólnym szyldem alternatywy. Wiadomo, obszerne, pojemne i abstrakcyjne pojęcie, na tyle by zmieścić weń różne dziwne artystyczne wieczory.

Pierwszego dnia, przyznaję, po długiej podróży z Lublany do Linzu, zdecydowanie nie bez przygód, byłam w stanie zaabsorbować tylko jeden koncert - HVOB. Znacie ich już pewnie, bo grali i w Polsce, w 1500 rzecz jasna. Rzecz godna uwagi - choć wtórna, ale kto by się czepiał takich szczegółów. Doskonałe, naprawdę przemyślane warstwy muzyczne, przechodzące od house'u po dubstepy, to idealna klubowa mieszanka. Poza dwiema mocno zapracowanymi osobami zajmującymi się komputerami jest i perkusista - stąd prężniejszy jeszcze bit. Dziewczę, Anna Muller, śpiewa uroczo i zajmuje się całą masą pokręteł, w zadaniu tym wspomaga ją Paul Wallner. Ten austriacki projekt, o dziwo pierwszy raz grający w Linzu, trafia doskonale w elektroniczno-taneczne gusta. Czeka ich Audioriver, tak mi się wydaje, i to już lada moment.

Drugi dzień - singer-songwritterski, mój najbardziej oczekiwany, niestety dość kontrowersyjny, za sprawą pewnego Brytyjczyka, ale o tym na koniec.

Mighty Oaks - nomadyczny skład brytyjsko-włosko-amerykański, osiadły w Berlinie, gra rzeczy, które dobrze znacie - Fleet Foxes i Midlake, wystarczy rzucić te nazwy, a wszystko stanie się jasne. Jest to niewątpliwie kolejny wyświechtany i wyzuty z orginalności kierunek muzyczny (szczególnie po sukcesie nudnych jak nie wiem co Mumfordów), wciąż jednak jest dlań nuta nadziei, jeśli artyści wykażą się elegancją i wyczuciem oraz talentem do pisania tekstów i ładnych melodii, a to ci panowie zdecydowanie posiadają. Jeśli więc macie ochotę na amerykański folk, ale wszystkie wasze płyty są już zdarte do cna i naprawdę niewiele dają, to tu kryje się nadzieja.

Orzeźwieniem był Ghostpoet - w ciekawy sposób wpisujący się w ogólne założenie wieczoru, jednocześnie jednak pokazujący nowatorskie podejście do tematu. Dobre teksty, rapersko-śpiewający performans, bardzo dobre bity stworzyły eklektyczną i interesującą mieszankę. Tak, nie widziałam go nigdy na żywo, ba, nawet go dotąd nie słuchałam. Podobał mi się bardzo.

Scott Matthew okazał się być czarującym facetem - subtelność jego gestów i śliczny warkocz nagle sporo wyjaśniły w kontekście "Shortbusa", więc wzdychanie godne nastolatki mogłam sobie odpuścić. Ma niezłe poczucie humoru i potrafi całkiem zgrabnie gawędzić z publicznością, a nawet bez trudu zachęcić ją do śpiewania, i to całkiem niezłego. Jest taki słodko-gorzki, trudno to, co ciemne w jego żartach, traktować śmiertelnie poważnie, ale talentem sprawia, że nie sposób się w rzecz nie wczuć zupełnie. Coś między lekkim dystansem a kompletnym zaangażowaniem, rzecz godna podziwu. Brakowało mi mojego ulubionego albumu "There's an ocean", który został po prostu kompletnie pominięty z setu, ale spotkanie z całą masą kowerów miało swój urok - dominowała więc ostatnia płyta, czyli piosenki cudze, pozwalające na wyjaśnienie, że przecież to nie moje, więc nie do mnie pretensje. Australijczyk jest poza tym fenomenalny wokalnie i świetnie sobie radzi z wszelkiej maści szarpanymi instrumentami. Bardzo intymne przeżycie muzyczne.

Niestety, Badly Drawn Boy nie załapał się do żadnych z tych kategorii, i właściwie wolałabym kompletnie pominąć ten występ, bo nie jest on wart wzmianki. Chyba tylko takiej, żebyście uważali, jeśli macie na niego pójść kiedykolwiek - jeśli są to wasze ostatnie grosze, zdecydowanie odradzam. Gitara nie grała, ręce podobno zdrętwiały, kawałki kompletnie wymykały mu się spod kontroli, czasami próbował to tuszować nagłą zmianą utworu, a wokalnie to zdecydowanie nie jest ten albumowy talent. Smutne przeżycie, tłumaczone na wiele sposobów przez samego artystę co kawałek a to zmęczeniem, a to odległością od domu, a to tym, a to tamtym... Pogłoski o tym, że nie jest w formie, niestety nie są przesadzone.

Trzeci, mój ostatni, dzień - to Velojet, SOHN i Slut. Velojet zagrali uroczo - na skrzyżowaniu popu/dreampopu może raczej z alternatywą i psychodelą powstała bardzo zgrabna płyta "Panorama", którą opuścili podczas tego występu bodajże raz, dla starego, nieco bardziej alternatywnego i niepsychodelicznego utworu. Imponują spójnością i jakością piosenek - dzięki nim przenosimy się w inną rzeczywistość, fioletowy świat bajeczno-narkotycznych wizji, opowieści o relacjach, o życiu w ogóle. I w odróżnieniu od Tame Impali brzmią bardzo dobrze na żywo - wokalnie i muzycznie odpowiada to oczekiwaniom zbudowanym przez album (o którym napiszę innym razem). Byłoby dobrze mieć ich na jakichś polskich festiwalach, i tu chyba głównie myślę o Offie.

Slut to klasyka niemieckiej alternatywy - nie pamiętam już zbyt dobrze ich krakowskiego występu, nigdy też ich albumy nie wciągnęły mnie jakoś mocniej i na dłużej, ale przyznać trzeba, że przekrój odwołań, którym się posługują podczas występów, robi wrażenie. Do tego energia, którą wyzwalają, pozwalając sobie często na zaskakująco ostre momenty, jest wyjątkowa. A więc warsztat, talent i zasłużona legenda - czas chyba sięgnąć po ich dokonania, na czele z najnowszym albumem.

Wreszcie SOHN, olśnienie festiwalu - Brytyjczyk mieszkający w Wiedniu, razem z dwoma innymi panami (syntezator/keyboard i gitara), zasiadający za laptopem ale nie stroniący od gitary, pokazał, że udało mu się odrobinę przesunąć to, co stworzył James Blake, wykorzystać formę elektroniki, soulu i dubstepów w taki sposób, by mimo wyraźnych podobieństw jednak cieszyć się przede wszystkim innością tych połączeń. Miałam wrażenie, jakby tych trzech artystów stworzyło totalnie samodzielną rzeczywistość muzyczną, światy epickie, liryczne, z odrobiną kiczowatego dowcipu i doskonałym po prostu wokalem. Koncert doskonały, istna iluminacja - Sohn jest nowym hitem, nadchodzącym headlinerem festiwali, wielką alternatywną podnietą. Trzeba mu się koniecznie przysłuchiwać z uwagą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto