Letnie miesiące w Rzymie, kiedy padrona nie jedzie wzorem większości mieszkańców wiecznego miasta nad morze są doprawdy trudne do zniesienia. Jeżeli dodać do upału straszliwie nagrzane ulice i domy, dmuchające gorącym wiatrem z każdej kawiarni, restauracji, pizzerii i sklepów klimatyzatory – wędrówka rzymska ulicą w wolny od pracy dzień, czyli niedzielę, staje się ekspedycją równie uciążliwą co ryzykowną.
Trzeba zaplanować w jakim parku, w cieniu, blisko jakiej fontanny zakotwiczyć, by przetrwać nie nabawiając się udaru. Miły odpoczynek i ochłodę dają kościoły, gdzie często grupka parafian słucha mszy przy głównym ołtarzu, a przy bocznych można odpocząć i za „milaka”* zapalić intencyjna świeczkę.
Osoba, która poza Bazyliką św. Piotra, tknięta ciekawością chce obejrzeć mniej znane miejsca, musi zaplanować sobie jakaś trasę pokonując ją per pedes i autobusami. W autobusach na ogół panuje tłok; buszują żebraczki cygańskie, wypinające spod podciągniętych wysoko bluzek gołe, ciężarne brzuchy. Za nimi i przed nimi wyciągają brudne łapięta gromadki dzieci. Mają swoje przystanki, gdzie zmieniają się żebracze ekipy, a kierowcy autobusów często ostrzegają głośno pasażerów: „Attenta! Gli Zingari, tenete le borse adosso!” (uwaga, Cyganki, trzymajcie torby przy sobie).
Drugą plagą zatłoczonych autobusów są doliniarze, zawsze pracujący we dwóch lub trzech. I nie warto podnosić alarmu widząc palce sięgające do torby – ręka „widziana” wycofuje się natychmiast a ekipa na najbliższym przystanku wysiada. Trzymając język za zębami nie ryzykuje się noża w plecy.
Trzecia plaga to zboczeńcy – ocieracze. W największym tłoku przytulają się od tyłu do dziewczyn, zaspakajając swoje seksualne potrzeby. Pozostaje usunąć się w miarę możliwości, bo rzecz jest nie do udowodnienia i awantura z facetem robiącym minę Bogu ducha winnego idioty może sprowokować mało wytworne uwagi pod adresem napastowanej.
Po mniej więcej dwóch miesiącach próbnych marszów ze szczegółowa mapą miasta w ręce rozbestwiłam się na tyle, że pewnej niedzieli zawędrowałam na sam koniec Via Appia Antica. Powrót musiał odbyć się autobusem, który kursował w dni świąteczne dość rzadko, zbierając pasażerów z jeszcze odleglejszych rejonów. Wreszcie nadjechał. Kierowca otworzył drzwi i z wnętrza zatłoczonego pojazdu buchnął skoncentrowany, gęsty, zawiesisty smród.
Była to piekielna mieszanina potu, perfum, dezodorantów, specyfiki zapachów męskich i damskich, oddechów przesyconych papierosami – było to coś, co waliło w nozdrza ciężką falą i trzeba było dużego samozaparcia, by się w ten tłum wepchnąć. Ze swoim potem, swoim zmęczeniem i swoim czosnkowym oddechem po jakiejś jedzonej w ciągu dnia pizzy.
Na dworcu autobus opustoszał, ludzie się rozeszli, smrodliwy koncentrat rozłożony na czynniki pierwsze rozpłynął się w powietrzu i wszystko wróciło do normy. Gorące, nasycone spalinami z dziesiątków autobusów powietrze wydało się po prostu balsamiczne. Reszta dnia - jak zwykle. Park, ręce zanurzone w chłodzie fontanny, parę łyków krystalicznej wody z ulicznego poidełka. I wreszcie trochę odpoczynku.
*milak - przed wprowadzeniem euro popularna nazwa 1000 lirów.
Precz z Zielonym Ładem! - protest rolników w Warszawie
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?