Grzegorz Ciechowski przyszedł na świat 29 sierpnia 1957 roku. Całe dzieciństwo spędził w rodzinnym domu w Tczewie, który stał 50 metrów od węzła kolejowego. Mały Grześ często przyglądał się plątaninie torów i kolorowym światełkom. Chłopcy często marzą o własnej kolejce. On miał swoją za oknem. Jak sam przyznaje, dorastał pomiędzy węzłem kolejowym a mleczarnią. Równie blisko jego domu wznosiła się mleczarnia, której szefem był jego ojciec i dzięki której miał nieograniczony dostęp do lodów. Był to wówczas towar luksusowy i pożądany, szczególnie w czasie upałów. Grzegorz rozdawał je więc kolegom z podwórka, według własnych kryteriów, co zapewniało mu niekwestionowany rząd dusz.
Matka Grzegorza miała jedenaścioro rodzeństwa i ze wszystkimi starała się pozostawać w kontakcie. Z okazji urodzin, imienin czy różnorakich świąt, odbywały się wielkie zjazdy licznej familii. Dom Ciechowskich był nie tylko otwarty na gości, ale i na muzykę. Artysta zdradził po latach, że pomiędzy zabawami kolejką węzła Tczew, a rozdzielnictwem lodów, chłonął atmosferę "ludowego grania".
Nie miał szczęścia do pedagogów. Pierwszy, który uczył go prywatnie, "bił go po plecach i na siłę prostował paluchy" - mówił Ciechowski. Miał wówczas dopiero 6 czy 7 lat. W podstawówce i ogólniaku nie wiodło mu się najlepiej. Jego starsza siostra była prymuską i najpilniejszą uczennicą w szkole muzycznej, przez co Grzegorzowi na każdym kroku stawiono bardzo wysoko poprzeczkę. Sam odszedł ze szkoły muzycznej po półtora roku z oceną dostateczną. Mówił, że był to kompromis. Gdyby nie odszedł, sami by go wywalili. "A pilny, to ja specjalnie nigdy nie byłem, natomiast wiele rzeczy przychodziło mi z łatwością. Tak też było z graniem".
Paradoksalnie po odejściu ze szkoły muzycznej jego przygoda z muzykowaniem nabrała rumieńców. Nierzadko rozbierał jakieś pianino do cna, żeby grało głośniej i wystukiwał różne melodie, często inspirowane jakimś telewizyjnym motywem. "Pamiętam na przykład, że w dni, kiedy szła "Bonaza", wykonywałem nieskończone ilości wariacji na temat ślicznej muzyczki z tego serialu."
Prócz telewizji chętnie słuchał Radia Luxemburg, płyt od ciotki w Anglii i pojawiających się właśnie pocztówek dźwiękowych. W tych smutnych czasach wszystko było ograniczone i słuchało się wszystkiego, co się tylko nawinęło. "W każdym razie chłonąłem tę muzykę, nic jednak nie wskazywało, że zwiążę się z nią moja przyszłość. Wówczas wydawało się to zupełnie nierealne."
I tak pod znakiem kolei, lodów i muzyki, Grzegorzowi upłynęło dzieciństwo. Gdy miał 15 lat kupił dwie płyty: "Winobranie" Komedy i "Akwalung" Jethro Tull. Czy są to dwa najważniejsze w jego życiu albumy? Być może. Gdy usłyszał grę Andersona i Komedy z Namysłowskim, postanowił nauczyć się grać na flecie. Wrócił do tej samej szkoły muzycznej, z której zrezygnował. Słynąca z temperamentu pani profesor Bagińska, nauczyła go jak trzymać instrument i jak w niego dmuchać. Przez kilka następnych lat ćwiczył codziennie, po parę godzin.
"Spotkałem człowieka, dzięki któremu w ogóle gram. Starszy o siedem lat ode mnie, nazywał się Jacek Kliński i był w Tczewie jedną z najbardziej malowniczych postaci. (...) Grywał w różnych grupach, i między innymi stworzył młodzieżowy zespół przy kościele, dzięki czemu wybaczono mu ekstrawagancki wygląd". Kliński wciągnął nastoletniego Grześka do swojego zespołu. Grali standardy jazzowe i własne kompozycje.
Najgorzej wspomina swój pierwszy występ: "Po mszy, gdy ksiądz powiedział: "idźcie, ofiara spełniona", zagraliśmy jakąś piosenkę. Takiej tremy nie miałem już nigdy potem. Miotało mną w tę i we wtę, chciałem krzyknąć w mikrofon jakieś bluźnierstwo, żeby się kompletnie skompromitować, słowem - było to na granicy jakiejś histerii..."
Przygoda z pierwszym zespołem nie trwała długo. Zaczęły się coraz częstsze wyjazdy do oddalonego o ponad 120 kilometrów Torunia, dokąd przeniosła się jego dziewczyna i późniejsza żona. Wkrótce zamieszkał i rozpoczął studia polonistyczne w mieście piernika i Kopernika, a dziś także Republiki. W rodzinnym domu bywał rzadko, raz na dwa tygodnie. Pytany o wyuczony zawód, odpowiadał po latach: "zawód wyuczony i zapomniany - polonista".
Na drugim roku poznał gitarzystę Zbyszka Rucińskiego, z którym stworzyli zespół o "freudowskiej nazwie fallicznej", Symboliczna Łapka Misia. Grali samby i bossa-novy w akademickiej kuchni ze znakomitą akustyką. Często przychodziły dziewczyny i przyrządzały jedzenie, przysłuchując się próbą zespołu. Ukoronowaniem ich działalności było nagranie kliku utworów dla Radia Bielany.
Oprócz kapeli Rucińskiego, Grzegorz grał także przez półtora toku w Jazz Formation. Pianista tej grupy, Wojtek Konikiewicz, miał mu wówczas powiedzieć: "Jazz to taka matka, która każdemu swojego cycka da". Jak przyznawał Ciechowski, był to dla niego bardzo ważny okres rozwoju muzycznego. Poznał standardy, harmonie, a na fortepianie analizował mnóstwo nowych rzeczy. Wystąpił na wielu małych koncertach Jazz Formation w okolicach Torunia. Wciąż zbierał cenne doświadczenie. Z zespołu został wyrzucony tuż przed eliminacjami do festiwalu Jazz nad Odrą. Koledzy twierdzili, że Grzegorz gra zbyt rockowo. Przez eliminacje i tak nie przeszli, jednak artysta i tak bardzo dobrze wspomina tamto półtora roku. Było już coraz bliżej Republiki...
Ostatnim przystankiem przed czarno-białą grupą był jej prototyp, Res Publika. Wciągnął go do niego wspomniany Zbyszek Ruciński, który był bratem Wieśka Rucińskiego, członka formacji. Ciechowski mówił o nowym zespole: "Nie liczyłem na wiele. Byłem raczej elementem choreograficzno-brzmieniowym, który miał upodobnić brzmienie do Jethro Tull."
Res Publikę można było usłyszeć głównie w klubie "Od Nowa", na Rynku Staromiejskim. Zdarzały się także wyjazdy. Podczas jednego z nich, do Grudziądza, w czasie wykonywania utwory "Szkot", zespół wysypał się kompletnie i przestał grać. "To najcięższy grzech dla profesjonała" - przeżywał Grzegorz. Na szczęście Castor, producent grupy, wyskoczył na scenę, kopnął wzmacniacz i oznajmił, że to awaria sprzętu. Zespół wyszedł z trudnej sytuacji z twarzą i mógł zacząć jeszcze raz.
Ciechowski wraz z Res Publiką nagrywał (m.in. dla Rozgłośni Polskiego Radia w Bydgoszczy) i koncertował (Pop Session dla sopockiego Teatru Ludowego, w czasie którego Grzegorz zadebiutował jako tekściarz piosenką "Oder za sen"). Mimo drobnych sukcesów w Res Publice atmosfera psuła się z każdym dniem. Bracia Rucińscy spierali się coraz częściej i ostrzej. Dochodziło do rękoczynów. Wiesiek zaczął jeździć na Śląsk i do Warszawy, gdzie układał swoją karierę. Wreszcie pod koniec 1979 roku oznajmił, że to już koniec i zniknął z Torunia. Potem wracał, ale do zespołu już nie powrócił.
Formacja nie upadła tylko za sprawą Grześka. Nastał czas szukania wokalistów i gitarzystów. W piątek 11 lipca 1980 roku, w czasie spotkania zapadła decyzja: liderem i wokalistą zostaje Grzegorz!
Cytaty, a także większość wspomnień pochodzi z książki Alexa Stacha "Gwiazdy Komety & Czad - Republika".
NORBLIN EVENT HALL
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?