Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Vena Pepsi Music Festival 2008

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
The International Noise Conspiracy
The International Noise Conspiracy Natalia Skoczylas
Wygląda na to, że mamy przed sobą szalenie interesującą jesień koncertową. Udanym jej początkiem była czwarta edycja łódzkiej Veny - festiwalu, który w tym roku zasłużył sobie na miano międzynarodowego.

Jeśli przyświecającą Venie ideą było konkurowanie z Coke Live, sponsor trafił w dziesiątkę i przebił krakowski odpowiednik. Jeśli był zabiegiem marketingowym, elementem promocji miasta – cel został, przynajmniej częściowo, osiągnięty. Alternatywna młodzież, która (przynajmniej teoretycznie) jest odbiorcą prezentowanej na Venie muzyki miała cztery dni nie tylko na dobrą zabawę, ale i poznanie skądinąd fascynującej Łodzi. To jednak tło – nas interesuje przede wszystkim muzyka.

Najbardziej interesujące koncerty odbyły się w piątkowy i sobotni wieczór. Cztery gwiazdy światowego formatu, cztery flashlighty imprezy, superliga: Happy Mondays, których występu w Polsce oczekiwano już od lat 80., legendarny zespół, mający na swoim koncie ubiegłoroczny udany powrót na scenę; The International Noise Conspiracy, zespół nawiązujący przede wszystkim do dorobku lat 60. i 70., nie tylko świetny muzycznie, ale i interesujący ze względu na teksty. Klaxons, grupa z ogromnym sukcesem na koncie, młoda, interesująca, świeża i bardzo u nas oczekiwana, a na deser alternatywnej uczty - Primal Scream, muzyczny kameleon, wydający niemalże bez wyjątku znakomite płyty już od dwudziestu lat.

Mój festiwal zaczął się w piątek wieczorem od występu The (International) Noise Conspiracy. Punktualnie o godzinie 20 Szwedzi wyszli na scenę, by przez nieco ponad godzinę skutecznie podgrzać atmosferę pośród niezbyt licznej publiczności. To był bardzo udany koncert. Było w nim coś libertyńskiego, wyzwolonego, co podkreślały muzyczne wycieczki w stronę hippisowskich lat dwudziestego wieku. Radość emanowała z prostych, rockandrollowych riffów, z banalnej i przyjemnej zarazem struktury utworów. Słychać w tym wszystkim dobre wzorce - taneczną lekkość The Who, punkowe zacięcie starych dobrych The Stooges. Sporne jest ich przynależenie do nurtu muzyki alternatywnej - to po prostu świetny, klasycznie rockowy zespół. Grali utwory ze wszystkich wydanych dotychczas płyt, ale dominowała wśród nich najnowsza "The cross of my falling", z której wybrali "Hiroshimę", "The Assassination of Myself" i "Child of God". Album ten wzbudza duże zainteresowanie ze względu na producenta - legendarnego Ricka Rubina. Brzmią naprawdę dobrze: świetnie zaaranżowane, energetyczne, interesujące. Wykonanie nie budziło zastrzeżeń: zgrane gitary, wyraźny bas, prosta perkusja i fantastycznie dopasowane zagrywki na klawiszach, prawdziwy rarytas. Efektu dopełniał strój muzyków - ubrani byli jak dandysi, w fioletowe spodnie i kamizelki, białe koszule i żaboty. Dennis Lyxzen śpiewał czysto i z energią, dawał z siebie wszystko na scenie - począwszy od dziesiątków akrobacji, poprzez zabawne, zwykle erotyczne, podteksty, skończywszy na zmysłowym tańcu wśród publiczności. Pot lał się na scenę strumieniami. Energia, energia, energia!

Nie zapominajmy, że TINC miało być przystawką przed występem legendarnego Happy Mondays. Ja mam wrażenie, że nieoczekiwanie role się zamieniły. Chłopaki z Manchesteru nie są już tacy "Mad", a jeśli wykorzystane przez nich "rekwizyty" w postaci piwa, butelki wódki i (przepraszam) Marka Bezza Berry'ego miały gwarantować dobrą imprezę, to grubo się przeliczyli. Występ ratowała świetna Julie Gordon swoim silnym głosem, nie odwróciło to jednak uwagi od pozbawionego energii Shauna, który spędził nieco ponad godzinny koncert w jednej pozie, popijając piwo i bez przekonania śpiewając/recytując swoje prowokacyjne teksty. Spodziewałam się czegoś więcej, tym bardziej, że setlista była obiecująca: "Kinky Afro", "God's cop", "Hallelujah", "Angels and whores" czy bisowe "24-hour party people" "WFL" powinny zupełnie satysfakcjonować, o ile zagrane byłyby na poziomie madchesteru. Elektroniczne wstawki, miażdżące momentami basy, taneczne klawisze w "Hallelujah" i przyzwoity, acz nie powalający, poziom grania, najwyraźniej nie wystarczyły. Wygląda na to, że odświeżony, utalentowany skład, uzupełniony o Gary'ego Whelana i Kava Sandhu też nie jest kluczem do sukcesu. Przyzwoicie zagrane, znakomicie dobrane utwory, ale bez oczekiwanego pazura. Na płytach Happy Mondays to wciąż interesujący i świeży zespół. Jednak wycieczki w przeszłość nie są ich specjalnością. Na "pills'n'thrills and bellyaches" trzeba być może poczekać kolejne dwadzieścia lat.

Od początku jasne było, że drugi dzień Veny będzie festiwalowym fajerwerkiem. Gdyby nie koszmarna dezorganizacja pierwszej części - "ceremonii" konkursowej - wszystko byłoby idealnie. Półtoragodzinne opóźnienie, najprawdopodobniej spowodowane przedłużającymi się próbami, poprzedziło występ dwunastu finalistów. Zastanawiający był ich poziom artystyczny - w konkursie wzięło udział (podobno) 720 grup, które chciały wygrać, bagatela, sto tysięcy złotych - by w efekcie na scenie stanęli muzycy bardzo mierni. Dopuszczenie tak wysoko formacji Sekret i kilku innych artystów wydawało się być jakimś nieporozumieniem. Ostatecznie główne nagrody dostały zupełnie niezły, cukierkowo-popowy Plastik i chłodna Ms No One. Zasłużenie. Chaos, jaki zapanował na scenie podczas wręczania nagród, dodatkowo opóźnił oczekiwany występ, wreszcie około godziny 21 na scenę wyszli londyńczycy z Klaxons.

Jakże się cieszę, że na drugi album musimy jeszcze chwilę poczekać. Muzycy nie mieli wielkiego pola manewru i koncert zdominowała świetna płyta "Myths of the near future". Co prawda w ponad rok od jej wydania emocje już nieco opadły i nie budzi już ona we mnie tak ogromnego entuzjazmu, mimo to usłyszenie jej na żywo sprawiło mi ogromną przyjemność. Nie było kombinacji, udziwnień, improwizacji, było proste, ogromnie energetyczne odegranie albumowego materiału. Zaczęli mocno rave'owym coverem "The Bouncer", na żywo brudniejszym i bardziej garażowym niż na płycie. Doskonale dobrali kolejność następnych utworów, prowokując publiczność, rozkładając akcenty, sprawiając, że do samego końca nie mieliśmy dość, wciąż czekał nas jakiś debiutancki rarytas. Pojawiła się niemalże cała płyta (bez "Forgotten Works"), przepleciona dwiema kompozycjami premierowymi: "Calm Trees" i "Moonhead". Nie zapowiadają one rewolucji, możemy jednak spodziewać się płyty cięższej, brudnej, bardziej psychodelicznej i mniej popowej. Energii i pomysłów nie brak. Ze względu na opóźnienia zagrali krótko, bo tylko pięćdziesiąt minut, co było moim zdaniem jedynym mankamentem występu. Nie oczekiwałam świetnego, intensywnego kontaktu z publicznością - wystarczyło mi właściwie to pozytywne zaskoczenie bijące z twarzy muzyków, kiedy dziękowali za przyjęcie i atmosferę. Zgromadzona widownia była bezwzględnie fantastyczna - śpiewała wszystkie teksty, tańczyła, rzucała konfetti na początek "Magic". Zespół nie zawiódł i dał naprawdę dobry występ. Trzymam za słowo, że przyjadą w następnym roku. Liczę, że będzie długo i nie mniej potężnie.
Niemałe oczekiwania miałam także względem weteranów i kameleonów muzyki alternatywnej, jakimi są Szkoci z Primal Scream. Pomimo obaw, które miałam po kilku przesłuchaniach najnowszego albumu - bodajże najmniej interesującego, najmniej rockowego, najsłabszego (choć nie złego zarazem) - miałam nadzieję, że występem na żywo się obronią. Pomyliłam się - Primal Scream nie mieli zamiaru się bronić, raczej pokazać nam, jak wygląda zagrany na żywo rasowy rock. Pazur, energia, autentyzm, świeżość i setki pomysłów - to pierwsze skojarzenia, jakie budzi we mnie ostatni niedzielny występ. Było znakomicie! Najlepszy koncert festiwalu odbył się w przyciemnionej sali, z laserami - oszczędnie i efektownie zaaranżowany i jak na polskie warunki (cały festiwal z resztą) był dobrze nagłośniony. Bywało płasko, przede wszystkim jednak dźwięki brzmiały selektywnie i wyraźnie. Bobby Gillespie z kolegami zmietli Łódź z nóg podczas swojego pierwszego polskiego występu. W tej genialnej przekrojówce dotychczasowej twórczości znalazło się pięć nowych utworów i żaden z nich nie brzmiał słabo - "Can't go back" otworzyło występ z impetem, zdecydowanie zabrzmiało delikatne "Beautiful future" i nawet leniwe "Uptown", dziwacznie z pozoru wkomponowane pomiędzy bluesowe, taneczne, arcyenergetyczne "Rocks" i "Country girl", okazało się strzałem w dziesiątkę. Rozwiały się wszelkie moje wątpliwości: połączenie utworów z siedmiu tak zróżnicowanych płyt i zaaranżowanie ich w jeden spójny, półtoragodzinny niemalże koncert, to nie lada sztuka, a jednak się udało. Nie mam zarzutów do muzyków - spisali się świetnie. Niczego nie było za dużo, elektronika przeplatała się z gitarami i perkusją. Pełnokrwisty rock and roll. Mistrzostwem świata był "Accelerator" i "Swastika Eyes", miażdżące w tej głównie instrumentalnej wersji. Rewelacyjnie zagrane zostały kompozycje z kultowej "Screamadelici" i świetnego "Riot City Blues". Chylę czoła przed Szkotami - warto było poczekać dwadzieścia lat na ten koncert. W jeden jesienny wieczór pokazali, jak się robi niezależną muzykę na najwyższym poziomie. Jak się ją gra na żywo i rozgrzewa publiczność do czerwoności. Satysfakcja mieszająca się z ogromnym niedosytem. Mam nadzieję, że nie każą nam czekać za długo na kolejny taki występ.

Podsumowując, pierwsza międzynarodowa edycja Pepsi Vena Łódź Festiwal okazała się sporym sukcesem. Gwiazdy wielkiego formatu, ciekawe położenie w przestrzennych halach Toya Studios, niezłe nagłośnienie, dość sprawna organizacja - to ewidentne zalety imprezy. Trzymajcie poziom - dobrych imprez kulturalnych nigdy dość.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto