Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wampire i Youn Sun Nah w Kinie Siska - dwa specjalne wieczory

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
O zróżnicowaniu repertuaru Siski w Lublanie już było, czuję jednak, że kwestia ta będzie się powtarzać. Obserwowanie publiczności różnych gatunków też dostarcza ciekawych wrażeń. Dlatego chodzę i na dziwne indie, i na boski jazz.

Wampire to zespół z Portland, Oregon, który klasyfikuje się w moje ulubione szerokie jak oceany pojęcie indie. Trzech kolesi - bas, gitara, perkusja, wbrew pozorom wcale nie wyglądających jak z porno koszmaru, który rozgrywa się na ich okładce, ma za sobą świeży debiut (maj tego roku) i od tej pory koncertują, głównie u siebie, bo to dobry rynek, i w Europie, bo indie ma się u nas świetnie. Przyszła nas marna garstka - ale kto robi koncerty za kilkanaście euro w poniedziałki? I kto na nie chodzi? Szczególnie, jeśli jest to jakaś mało znana formacja z mało znanego labelu gdzieś za oceanem.

Koncert nie powalił. Właściwie to też nie rozczarował, był bowiem na tyle płynny i konsekwentny, że pięćdziesiąt minut, jakie na nim spędziłam, minęło szybko. Z drugiej strony ile można słuchać tych niezbyt błyskotliwych, nawet jeśli poprawnych, melodii? Wampire wywodzą się z tej samej stajni, co Unknown Mortal Orchestra (to też granie typu jeden chwytający utwór na całą płytę i sporo szumu w strasznie niszowej prasie) i bawią się psychodelą podobnie jak koledzy. O ile album ma urok przyćmionego grania z winyla, dźwięk nie jest czysty i nieskazitelny, ale ma te urocze plamy i szumy, o tyle na koncercie nie udało się tego efektu odtworzyć, i to był pierwszy problem. Kolejnym są średnio interesujące kompozycje. Poczułam się jak w czasach liceum, kiedy wychodziły pierwsze płyty The Strokes i The Rapture, kiedy wszystko było olśnieniem a alternatywa stawała się ziemią obiecaną, z tą jednak różnicą, że teraz każda grupa ma cholernie ciężko, bo wszystko już słyszeliśmy, jesteśmy znudzeni i, tu mówię za siebie, sami już nie wiemy, dokąd to indie prowadzi. Użycie staromodnych syntezatorów, takich ala lata 70-te, to ładna decyzja i to jeszcze może ich wyróżnić na rynku. Wrzucanie sampli o kosmosie i końcu świata - ciut pretensjonalne. Mam jednak nadzieję, że pozostałych dwadzieścia dwie osoby, które wyszły w to zimno posłuchać muzyki na żywo nie miały do siebie potem pretensji.

http://wampire.bandcamp.com/

możecie i tak posłuchać. Tak po seansie Jarmuscha na przykład będzie nie od rzeczy.

Wampire byli na scenie Siski dwa dni temu, w poniedziałek 18 listopada. Dzisiaj z kolei wróciłam właśnie z koncertu na dużej sali, który zagrała Koreanka Youn Sun Yah i towarzyszący jej gitarzysta Ulf Wakenius. Jazzowa superwokalistka i jazzowy supergitarzysta musieli sobie poradzić nawet z wyfrakowanym tłumem, który zdecydował zapłacić jeszcze więcej i przyjść w równie niewygodny dzień na koncert. Dali nam w zamian prawie dwie godziny przepięknego koncertu. Po raz kolejny muszę przeprosić za nieporadność, ale pisanie o jazzie jest jak pisanie o czymkolwiek innym w języku, w którym potrafimy zaledwie zamówić kawę. Warto próbować.

Koncert rozpoczął się hołdem dla Esbjorna Svenssona, twórcy E.S.T. i jazzowego pianisty ze Szwecji, który zmarł kilka lat temu w młodym wieku. Trzy jego kompozycje - "Love is Real", "When God Created the Coffee Break" i "Dodge The DoDo" przełożone na język gitary i połączone w jedną całość sprawdziły się znakomicie. Ulf wprowadził nas w subtelny nastrój koncertu, pokazał kunszt gry i kawał doskonałej "popowej opery", jak to sam określił. W ten sposób przygotowaliśmy się na wejście południowokoreańskiej wokalistki. A ta rozpoczęła występ od krótkiego wstępu po słoweńsku (głos cichy i bardzo delikatny, z resztą w przerwach między utworami mówiła w ten sposób cały czas, co fenomenalnie kontrastowało z wokalnymi popisami) i przeszła do wykonania... "Hurt" NIN. Zrobiła, ba, zrobili to, popisowo - z całym dramatyzmem i szczerością utworu, ze świetnym akcentowaniem ważnych momentów, i z pięknym akompaniamentem minimalistycznej, okrojonej do granic możliwości gitary. Esencja. Później był jej własny "Uncertain Weather", w którym przeszła już z subtelnej singerki w postać ciemną jak pierwsze płyty PJ Harvey. Czymś pomiędzy torturą a dziką przyjemnością obcowania z głosem potrafiącym zrobić wszystko i to bez oddechu były wykonania kompozycji Ulfa - "Momento Magico" i "Breakfast in Bagdad". To naprawdę niebywałe, co Youn potrafi zrobić z głosem: śpiewa na wdechu, szepcze, syczy, krzyczy, przechodzi w rejestry godne śpiewaczki operowej i utrzymuje je równo i czysto przez długo, oj długo. Potrafi śpiewać nisko i chropowato i nagle skręcić w ptasi świergot. A w momencie wyrafinowanej jazzowej solówki wyciąga... kazoo. Zaśpiewała też prześliczną balladę koreańską (tu odbyła się najpierw konwersacja z przypadkowo wyłowioną Koreanką wśród publiczności, spuentowana: jesteśmy wszędzie - ale wyraźnie była wzruszona sytuacją) oraz chançon Leo Ferre "Avec Le Temps". Na mój gust jest francuski, podobnie jak angielski i koreański, brzmiały idealnie.

Zdecydowanie polecam spędzanie zimy w towarzystwie rozgrzewających wokaliz Youn - takich, jak te tutaj.

A jeśli komuś Lublana po drodze, to atrakcji dalej pod dostatkiem: jutro w Sisce Vladislav Delay, a w sobotę - Younblood Brass Band, amerykańska grupa łącząca jazz z hip-hopem i punkiem. Soczyste muzyczne doznanie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto