Przemówienia uwzględniać będą obok tej z zachodu, napaść od strony przeciwnej, czyli wkroczenie Sowietów z nożem w nasze plecy. Wszystko to słyszymy rokrocznie, by pokolenia które wojny nie przeżyły, pamiętały o latach krwawej historii narodu.
Urodzona w 1940 r. wyniosłam z tej wojny nie wspomnienia, a obrazki zakodowane w dziecięcej głowie. Najstarszy obrazek sięga momentu kiedy pojawiło się na drodze coś wielkiego, ryczącego a my staliśmy patrząc na pędzące potwory. - Ruskie Szwabów gonią - mówili dorośli.
Obrazek drugi. Siedzę na furmance załadowanej domowymi sprzętami, Adam zacina konie i jedziemy, przenosimy się gdzieś daleko, do miasta. Parę kilometrów. - Gajówka już nie nasza, ojca nie ma - słyszę, ale nic mi do tego - żaden zakamarek w łepetynie jego postaci nie utrwalił. Ani tego brata po którym matka łzy wylewa, bo najstarszy był i najpiękniejszy. Nie stało czasu na gesty, uczucia i zdarzenia które zapisałyby ich w pamięci spóźnionego dziecka. Pustka.
Obrazek trzeci. Pozostawiona w jakimś domu wyruszam na poszukiwanie gajówki, koni i Adama. Nic mi się tu nie podoba, trzeba wracać na swoje miejsce. Wędruję, końca drogi nie widać aż zza zakrętu wyłania się moja duża siostra i krzyczy: - No nareszcie! Prowadzi za rękę do domu, który w ogóle nie jest moim domem, ale od tej pory ma być i nie ma na to rady.
Kolejne obrazki składają się na naukę nowego życia, czyli chodzenia po miejskim bruku. Przywykłe do trawiastego podwórka nogi zaczepiają ciągle o jakieś wystające kamienie, brzegi płyt chodnikowych, krawężniki i w ogóle rzeczy, których pod nogami nie powinno być. Skutek - wiecznie zdarte, polewane jodyną kolana, owijane paskami podartego prześcieradła, bolesna zmiana opatrunków po kolejnej wywrotce i tak w kółko. Wreszcie jakiś wędrowiec "ze wschodu" przygarnięty na odpoczynek zalewa dziury w kolanach przedziwnym ni to miodem ni to klejem - Balsamem Szostakowskiego. Po kilku dniach odrasta ciało i skóra i uczę się chodzić podnosząc chytrze nogi wyżej niż trzeba.
A potem nastały dni wielkiego dziwowiska: Ruskie wracały do domu. Szły nie kończące się kolumny ludzi szarych - burych, wychudłych, ubranych w podarte, wypłowiałe mundury, w butach od pary, albo i nie, z uwieszonymi na sznurkach pepeszami.
Niektórzy jechali na motorach, jacyś ważniejsi przemykali w samochodach wymijając żołnierzy i stada pędzonych krów. Od czasu do czasu któryś z żołnierzy wybiegał z kolumny prosząc w przydrożnym domu o parę łyków wody, usiłując przy okazji zamienić cokolwiek ze swoich rzeczy na kolejny zegarek.
Taszczone z wysiłkiem przedziwne "trofiejne" przedmioty, a przede wszystkim pędzone dziesiątkami kilometrów wygłodzone krowy miały być zaczątkiem ich nowego życia w ojczyźnie. Nie wiedzieli, że w marszu na Zachód zetknęli się z zachodnią zarazą, którą przyjdzie im leczyć na rozkaz ukochanego batiuszki Stalina hen, gdzieś w syberyjskich gułagach.
I wreszcie - przemarsz w przeciwną stronę. Wracali z niewoli żołnierze niemieccy. Wlokąc do Vaterlandu na owiniętych podartymi szmatami nogach obciągnięte skórą szkielety.
Tyle zapamiętały dziecięce oczy, reszta jest wyczytaną i wyuczoną historią. Podpisywane kapitulacje, pakty, układy, podział świata wedle politycznych kryteriów, przesuwanie granic, wyrywanie z korzeniami narodów, ordery, odznaczenia i fanfary dla jednych, potępienie dla drugich - wszystko to, przy najlepiej pojętej sprawiedliwości nijak się ma do ogólnego rozrachunku ludzkiego szaleństwa jakim jest wojna: zwykłej, ludzkiej tragedii pojedynczego człowieka. I żadna władza nie jest w stanie tego zmienić.
Dziennik Zachodni / Wielki Piątek
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?