Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wszyscy jesteśmy dzikusami. Film „Zjawa” trzeba zobaczyć

Jerzy Cyngot
Jerzy Cyngot
Argumenty w postaci 12 nominacji do Oscara mogą być przekonujące lub nie, by pójść do kina. Ale „Zjawa” to jest faktycznie film z kategorii „must see”. Jeden z tych, o których po pewnym czasie mówi się, że były dla kina przełomowe.

Ten filmowy tort, składający się z kilku równie pysznych warstw, po prostu się autorom udał. Czym można się delektować? Po pierwsze jest to doskonały film akcji. James Bond miałby prawdopodobnie problem, by za głównym bohaterem nadążyć (w tej roli Leonardo di Caprio). Tym bardziej, że Glass – bo takie nazwisko bądź przezwisko nosi – nie ma do dyspozycji super nowoczesnych gadżetów, nie może się zrelaksować martini wstrząśniętym nie mieszanym i nie nosi modnych garniturów. Jest wręcz pod tym względem Bonda odwrotnością. Toczy ostrą walkę o przetrwanie w surowych warunkach natury – akcja toczy się na dzikich terenach Ameryki na początku XIX wieku, na odludziu byśmy powiedzieli, wśród lasów, rzek i gór, gdzie do najbliższego fortu jest trochę drogi, którą trzeba wpierw znać, by nie pobłądzić. Tutaj śmiertelne zagrożenie czyha na każdym kroku – ze strony autochtonów albo dzikiej zwierzyny. Scena, w której Glass zostaje sponiewierany przez niedźwiedzia to mocny punkt programu.

Ale nie jedyny. Obrazów zostawiających rysę w pamięci albo cieszących zwyczajnie oko jest w tym filmie nie mało. Scenograf i montażysta zrobili naprawdę dobrą robotę. Jedne zachwycają konceptem (jak ta z ogrzewaniem się we wnętrzu konia, kopara opada), inne montażem (z początkową sceną bitwy na czele, o tym więcej za moment), a jeszcze inne, czyli krajobrazy malarskością (fotografowane z oddalenia, spokojna przeciwwaga dla intensywnych scen akcji, wzbogacone stosowną muzyką). Co do montażu to przyjęta metoda jest specyficzna. Aby wytłumaczyć to najoględniej – kamera nie jest z boku akcji, nie ma opcji, by podglądać komfortowo z boku albo z góry, to co się dzieje. Oko zostaje wrzucone w sam środek akcji i porusza się jakby było jednym z bohaterów, czasami „przylepia” się do któregoś z nich i podąża, jak za pędzącym na koniu Indianinem. Zarazem nie ma pełnego oglądu, nie widzimy pełnego obrazu bitwy, ale tyle, ile zobaczyłby dokładnie jeden bohater. Tego trzeba doświadczyć. Ponadto jest sporo scen, w których kamera nie utrzymuje bezpiecznego dystansu – zoom na bohaterów na odległość kilkunastu centymetrów. Możemy niemal zaglądać im w oczy i czujemy, że przekraczamy w ten sposób jakąś niewidzialną granicę prywatności, a właściwie to nasza granica jest przekraczana. Kiedy bitwa się kończy, kamera robi wyjazd w górę i „łapie” niebo (ten motyw pojawi się wielokrotnie) – jest czas, by złapać oddech, mało tego po tak wywołanej burzy emocji dosłownie można odetchnąć z ulgą. Niemniej jednak ziarno strachu, niepokój zostały zasiane i będzie towarzyszyło już do końca. I o to tak sądzę chodziło – by wzbudzić niepewność jako podstawę trudnej egzystencji bohaterów na niewygodnym łonie natury. Jest to dość wymagający pod względem napięcia, cieżaru film. Jeśli dobrze policzyć, to właściwie są tylko dwie beztroskie sceny w tym filmie – na samym początku mamy retrospektywę snu; i w środku jedyna scena, kiedy bohaterowie się śmieją. Poza tym momentu, kiedy można nabrać powietrza dostarczają przepiękne choć krótkie sceny krajobrazowe. Brakuje właściwie tylko głosu Krystyny Czubówny, byśmy mieli przyczynek do filmu albo albumu przyrodniczego.

Pięć zatem za scenografię (jeśli przyjąć skalę 0-5), piątka za zdjęcia i montaż, pięć za dynamiczną akcję, choć pewnie widz ceniący sobie realizm, wystawiłby niższą notę. Jest bowiem kilka scen, które stanowią jazdę po bandzie, na przykład skok na koniu w przepaść i wyjście bez złamania choćby małego palca. Ale w końcu to film, a jego autorom przysługuje licentia poetica.

Wymienione plusy nie oznaczają, że jest to tylko kolejny film o zabijaniu podany w ładnej scenerii. Forma jak najbardziej, ale treści w tym 2,5 godzinnym obrazie też jest nie mało. Jest o czym dyskutować. Przesłanie można odczytać wielorako, choćby w ten sposób, że „Zjawa” przypomina o tym, skąd się tak naprawdę wywodzimy, że cała cywilizacyjna skórka, ogłada czy polor – jak zwał tak zwał – ma stosunkowo niedługą historię. To może sekunda w historii wszechświata. Aby dotrzeć do tej prawdy, należy wpierw odgrzebać lukier komfortu życia, z jakim mamy dzisiaj do czynienia przynajmniej pod tą szerokością geograficzną, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki. I trzeba też nieco zmyć z siebie humanistyczne myślenie o ludzkiej zamiast zwierzęcej twarzy człowieka. I wtedy dochodzimy do sedna, które brzmiałoby jak cytat z tego filmu – wszyscy jesteśmy dzikusami.

Po co jednak w ogóle o tym przypominać? Może dlatego, że ta banalnie prosta prawda wiele tłumaczy ze współczesności. Podziały, niechęć do Innego (niech to na przykład będzie uchodźca), egoizm (wynikający z mniej lub bardziej uświadomionej walki o przetrwanie), to są rzeczy wpisane w naturę człowieka i trudne do przezwyciężenia, nawet w tak kulturalnym towarzystwie, jakim jesteśmy na początku XXI wieku. Tak naprawdę nielicznym udaje się w momencie próby zachować twarz, czy też wejść poziom wyżej, czyli tam gdzie zaczyna się człowieczeństwo.

Nie znaczy to jednak, że „Zjawa” to kolejne obnażenie nihilizmu. Oprócz tych, którzy mówią wprost – jak czarny charakter Fitzgerald, grany przez Toma Hardy'ego – że nie mają życia, a jedynie walczą o przetrwanie, są i tacy, którzy zło dobrem zwyciężają. Może nie tak wzniośle, po prostu nie są obojętni. Taki jest młody Bridger, którym miotają wyrzuty sumienia i który potrafi wykonać gest, który mógłby sprawić, że Pan Bóg Sodomy i Gomory, by nie spalił.

Wreszcie bardzo ważna w filmie, jeśli nie najważniejsza, kwestia przekraczania granic... kolejne przypomnienie, tym razem, że czy biali, czy kolorowi wszyscy wyrośliśmy z tego samego pnia natury. Wszyscy jesteśmy dzikusami (bardzo pojemne jak się okazuje hasło). Wyznaczonym do przekroczenia przepaści w scenariuszu został główny bohater Glass, który mieszka w wiosce Indian, ma z Indianką dziecko. Zważając, że jest to XIX wiek, brzmi jak z bajki.

Zjawa to również opowieść o miłości jako najlepszej rzeczy, która może się ludziom przytrafić w tym bezwzględnym świecie. Uwagę niejednego widza pewnie zwróci też witalizm głównego bohatera, wspaniała moc życia, która ujawnia się z tym większą siłą, kiedy ociera się o śmierć i ma szansę się odrodzić.

I można by tak mnożyć, ale więcej byłoby spoilerem. Po prostu: polecam.

Krowy pięknie ryczą o umieraniu. "Moje córki" na ekranach
Chapeau bas! CKK Jordanki otwarte
Polska architektura znów na europejskich salonach

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto