Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zapalony kibic w służbie zdrowia

Redakcja
Gdy startują jakiekolwiek mistrzostwa w piłce nożnej przeciętnego zdrowego mężczyznę ogarnia stan amoku. Interesują go tylko składy, wyniki, piękne akcje i efektowne gole. Do tego stopnia, że jest on gotów prawie umrzeć dla futbolu.

Samobójczy spalony
Na boisku Czesi toczą wyrównany bój z Turkami. Ja toczę walkę ze swoim żołądkiem, który stanowczo domaga się kolacji. Od obiadu nie miałem nic w ustach, tylko śledziłem w telewizji mecze i wszystko, co związane z Mistrzostwami Europy w piłce nożnej. Także teraz nie mogę oderwać się od telewizora.

Mecz toczy się w szybkim tempie. Ciekawe akcje, efektowne parady. Emocje sięgają zenitu, kiedy Turcy wyrównują stan meczu na 2:2, choć jeszcze chwilę temu to Czesi prowadzili 2:0. To jest ten moment, kiedy muszę szybko wrzucić coś na tzw. ruszt. Albo za chwilę opadnę z sił jak bramkarz Petr Czech, który leży na boisku załamany po swym fatalnym kiksie.

Wpadam błyskawiczne do kuchni, stawiam wodę na herbatę i z szybkością światła zaczynam przygotować kanapki. Ciągle jednak kątem oka zerkam w stronę telewizora w pokoju obok. Pod polem karnym Czechów znów robi się gorąco. Piłka mija dosłownie o kilka milimetrów ich bramkę. Nóż o kilka milimetrów mija moje palce w czasie krojenia cebuli. Rzut rożny, przepychanka w polu bramkowym i główka. Czech tym razem broni. Wrzucam kanapki na talerz, została jeszcze tylko herbata. Obracam się gwałtownie tyłem do kuchenki, sięgam po kubek i czuję, jak fala gorąca błyskawicznie ogarnia moje plecy. Komentator coś wykrzykuje podekscytowany. Turcy na spalonym? Tego nie jestem już w stanie zobaczyć. Chwila nieuwagi, zbyt duży płomień palnika, jeden fałszywy ruch a tył mojej koszulki zajmuje się ogniem. Zaczynam płonąć na plecach niczym żywa pochodnia. Przez ścianę słyszę, że sędzia jednak odgwizduje spalonego. Pewnie mojego. Z krzykiem rzucam się do łazienki pod prysznic, zanim na kolację będzie tylko jajecznica na przysmażonym boczku plus grzanki: Gore, goRE, GOOOL!

Czerwona kartka dla karetki
Pogotowie przy ulicy Traugutta we Wrocławiu to prawdziwa szkoła przetrwania dla cierpiącego pacjenta sponsorowanego przez NFZ. Tu spotyka się prawie wszystkich, którzy na terenie miasta łamią kończyny, krwawią z ran kłutych i ciętych oraz urywają sobie członki. Albo mają bóle wszelkiej maści, na które sami nie znaleźli skutecznej maści, bo nie stać ich na osobistego znachora domowego.

Tu trafiam i ja po szalonej jeździe taksówką. Pod numerem telefonu 999 nie obsługuje się przypadków zapalonych fanów piłkarskich. Pani po drugiej stronie słuchawki błyskotliwie doradza mi, że skoro nogi mam całe, to mogę sobie podejść na pogotowie. I przecież "przy okazji schłodzę się nieco" – słyszę zdumiony w słuchawce taką oto złotą myśl.
Jedno jest pewne. W izbie przyjęć na Traugutta można umrzeć z bólu zanim Cię obsłużą, ale za to nie da się umrzeć z nudów, obserwując jak jeden jedyny lekarz na wieczornym dyżurze próbuje rozładować korek z poszkodowanych. Czekam grzecznie w kolejce "innych wypadków" prawie godzinę, żeby dowiedzieć się w końcu, że moje poparzenie należało zgłosić na ostrym dyżurze w klinice na Skłodowskiej.

- Nic na to nie poradzę - lekarz bezradnie rozkłada ręce -– tak tu jest. Poza tym nie mam narzędzi i specjalistycznych bandaży - Nawet opatrunku mi nie założy.
W takiej chwili chciałoby się zerknąć na pasek wypłaty i zobaczyć, ile to co miesiąc potrącają na
składkę zdrowotną. Ile wyrzeczeń kosztuje nas taka przyjemność. Mógłbym wyciągnąć i pokazać panu doktorowi czerwoną kartkę, skoro moje czerwone plecy nie robią aż takiego wrażenia. Ale co by to dało?

Kontuzja, czyli jednak schodzę z boiska
Kiedy przybywam na ostry dyżur do szpitala klinicznego, wszystko wydaje się pozornie proste.
Oprócz jednej osoby nie ma nikogo innego. Wystarczy wejść do gabinetu zabiegowego, opatrzyć rany i wrócić do domu, żeby obejrzeć nocne skróty meczów. Niestety, mam dziś wyjątkowego pecha. Właśnie przywieźli jakąś ofiarę wypadku samochodowego, a razem z nią pobitego bezdomnego z dworca. Pojawia się policja, następuje spisywanie zeznań na korytarzu, dyskusje, ustalenia. Czekam kolejne pół godziny i mam ochotę wyć. Żeby nie oszaleć z bólu, staram się odwrócić swoją uwagę od grilla na moich plecach i przypominam sobie najciekawsze fragmenty z oglądanych meczy. Niestety przy okazji przypominam sobie występy naszej drużyny narodowej i czuję, że znów płonę. Ze wstydu.

Mijają ze dwie godziny, aż w końcu ktoś się łaskawie mną interesuje. Wreszcie ląduję na stole, dostaję jakiś zastrzyk oraz zakładają mi prowizoryczny opatrunek. Diagnoza nie pozostawia złudzeń. Kontuzja jest poważniejsza niż sądziłem. Oparzenie II stopnia, fragmenty syntetycznej koszulki "Made in China" wtopiły się aż pod naskórek. Trzeba będzie zrywać "starą tapetę". Zostaję wykluczony z gry na co najmniej miesiąc. Plan na najbliższe tygodnie przedstawia się następująco: szpital, wygodne łóżko, ekskluzywne wyżywienie i dobrze opłacane pielęgniarki, które nie uciekły za chlebem za granicę. Na razie dostaję pasiastą piżamę nie pierwszej młodości, robią mi zdjęcie rentgenowskie do kartoteki i ląduję na oddziale pod fachową opieką. Od chwili wypadku do tej długo oczekiwanej chwili ulgi mijają ponad 3 godziny. Całe szczęście, że nie urwało mi ręki w czasie miksowania bitej śmietany do gofrów.

Zaklinowany w klinice
Supernowoczesny szpital kliniczny przy ulicy Skłodowskiej to w głównej mierze zestaw przedwojennych ceglanych budynków. Sala, na której mam przyjemność leżakowania, kojarzy się z lazaretem z czasów I wojny światowej. Z tą różnicą, że ktoś wstawił cztery zdezelowane łóżka z lat 70-tych zeszłego wieku, dorzucił jedno nieco nowsze urządzenie, które robi "ping" i uzupełnił całość bardzo nowoczesnym telewizorem typu Daewoo. Za dwa złote będzie można obejrzeć w nim pół meczu i bełkot naszych ekspertów w przerwie między połowami.

Pierwsza noc na oddziale to prawdziwa katorga. Najgorsze jest leżenie na brzuchu. To jedyna pozycja, w której mogę spocząć. Poparzone plecy pieką niemiłosiernie, gorączka rozpala resztę ciała. Piec hutniczy to maleńki grzejniczek przy mnie. Półżywy i kompletnie odwodniony doczekuję w takiej pozycji do porannej wizytacji. Formalnie opiekuje się mną światowej klasy lekarz z Akademii Medycznej pan Prof. Doc. Hab. Ordynator. Tak przynajmniej wynika z karty. Przez cały okres pobytu w klinice widzę go tylko raz. Podczas obchodu razem ze studentami I roku, kiedy przemyka jak błyskawica pośród pacjentów.

"Tak wygląda szpital, jeślibyście chcieli kiedyś pracować w takim miejscu" -– pewnie wyjaśnia swoim podopiecznym, potencjalnym kandydatom na współczesnego doktora Judyma w państwowym szpitalu.

Na co dzień zajmuje się mną Doktor N., który przybył tu aż z Czarnego Lądu, żeby zobaczyć w naszym kraju cywilizowaną medycynę o wysokim stopniu rozwoju. Już pierwszego dnia zaleca mi, abym sam sobie kupił parę potrzebnych leków, których tu nie mają, bo inaczej będzie krucho. Dobrze, że choć basen dostałem gratis.

Kroplówka jest dobra na wszystko
Pierwszy porządny opatrunek. Najpierw trzeba będzie zedrzeć przypalony i martwy naskórek. Siostra Basia zaprasza na stół zabiegowy.
- Niech Pan nie pęka. Doktor jest dobry w te klocki.
- Nie bać się - Pan Doktor uśmiecha się ukazując rząd śnieżnobiałych zębów, po czym zakłada gumowe rękawiczki. Nie żebym miał jakieś uprzedzenia, ale jakoś mu nie wierzę.

Doktor "Nie Bać Się" zamacza wacik w spirytusie i zaczyna dezynfekcję rany. Na żywca. Jak w średniowieczu. Jak szaman w jego plemieniu. Wcześniej nie byłem w stanie wyobrazić sobie bólu, jaki może towarzyszyć takiemu zabiegowi. Nawet borowanie u dentysty to sama czysta przyjemność. Teraz czuję, że dłużej nie utrzymam języka za zębami. W czasach Świętej Inkwizycji przyznałbym się do wszystkich grzechów i jeszcze wsypałbym Papieża. Teraz mam ochotę wyśpiewać cała arię Jontka z "Halki". A na bis zanucić razem z Muńkiem Staszczykiem: "Chcę krzyczeć, chcę ryczeć, chcę śpiewać".

Doktor N. doradza mi zakup specjalnych bandaży na oparzenia, bo oczywiście ich również nie ma w szpitalnej apteczce. Pewnie dlatego są takie specjalne, bo podczas zabiegów odkażających nadają się również do kneblowania pacjentów o zapędach operowych. Kiedy wieczorem zbliża się pora na zmianę opatrunku, to nawet ciarki ze strachu nie chcą mi przejść po plecach. W sumie to już nie mają po czym przechodzić. Wacik, spirytusik, sadomacho na całego.

Moje przypalone plecy przypominają ziemniaki ścierane na tarce na placki. Gdybym miał pod ręką
ampułkę z morfiną, bez otwierania rozgryzłbym ją i połknął. W nocy biorę na litość dyżurną pielęgniarkę i błagam o podwójną dawkę czegoś na sen, bo inaczej zacznę wyć do księżyca. Paracetamol Max, który mam przy sobie, na mój ból egzystencjalny nie działa.
- Paracetamol to może Pan sobie w d..ę wsadzić - –stwierdza kategorycznie siostra. Gdyby w ten sposób mógł mi on pomóc, bez wahania bym go sobie wsadził.
Zamiast tego dostaję złoty strzał siostry Basi i śpię jak zabity do południa. Nawet nie pytam mojej Sister of Mercy, z czego zmajstrowała tę miksturę. Ważne, że skutecznie działa. Ból ustępuje. Ale być może NFZ dopisze tę przyjemność do mojego rachunku i odbije sobie ją oszczędzając na czymś innym. Na przykład na jakimś powiatowym szpitalu przeznaczonym do likwidacji. Takie prawo dżungli.

Następnego dnia na przeciwko mnie dostawiają pacjenta w zaawansowanym stadium choroby nowotworowej. Pewnie po to, abym "błogo" spędzał czas i kurował się w "bezstresowych" warunkach. Rodzina podczas odwiedzin strasznie rozpacza. Nie wiem, czy ze względu na stan zdrowia nieszczęśnika, czy dlatego że zabrakło dla niego miejsca na onkologii. Ja przez chwilę podejrzewam, że jest to nowa homeopatyczna metoda leczenia testowana na mnie przez profesorów z Akademii Medycznej. Bo paradoksalnie to sąsiedztwo poprawia mi samopoczucie. Zawsze przecież mogło być ze mną gorzej. Czerniak po pobycie na rozpalonych plażach Turcji albo coś w tym stylu. A tak, co najwyżej nie będę się opalał przez najbliższych parę lat.

Przynajmniej dwa razy dziennie, bez proszenia, jestem dopinany do stacji paliw czyli kroplówki. Po kilku dniach intensywnego pompowania jestem już tak pokłuty, że czuję się jak jakiś narkoman z okolic dworca PKP. Brakuje świeżych miejsc na nowe podłączenia. Pompują we mnie, ile tylko wlezie. I z tego powodu mam już zatory. Kolejna z kroplówek doprowadza do powstania wielkiej "buły" na moim przedramieniu. Ze zdumieniem obserwuję błyskawiczne powstawanie nowego mięśnia. Siostra Basia musi interweniować, zanim upodobnię się do Pudzianowskiego dzięki kolejnej dawce dożylnych odżywek.
Rzut wolny według pana Stefana
Całe dnie spędzam praktycznie leżąc tylko na brzuchu. Na lekko przypalonym boku niestety się
nie da. Czuję się trochę jak jaszczurka wygrzewająca się na rozgrzanym od słońca kamieniu. Na
szczęście rekonwalescencja przebiega na tyle dobrze, że w tzw. międzyczasie mogę pooglądać parę meczów w towarzystwie panów w zaawansowanym wieku z usuniętymi kamieniami żółciowymi oraz ze sfastrygowanymi jelitami. Przy okazji usłyszę kilka dobrych rad z cyklu, co za parę lat będzie mnie czekało, jeśli nie będę codziennie jeść warzyw i owoców. Albo uprawiał sportu. Albo jedno i drugie. Pan Stefan, na oko koło sześćdziesiątki, doradza mi tak:
- Trzeba być w formie. Pamiętaj Pan, kiedyś coś Panu padnie w najmniej oczekiwanym momencie. Kurowałem się na nerki sanatorium i jednego wieczoru obracałem w pokoju niezłą babeczkę z Łodzi, kiedy to dziadostwo w środku się posypało. Miał być szybki rzut wolny bezpośredni i piękny gol - pada piłkarskie porównanie. - A tu nagle taka kontuzja! Kobita rozpalona, a ja na jałowym biegu. No kurna nie mogę strzelać. Trzeba było prowizorycznie zszywać zawór. A potem szpital.

Wniosek nasuwa się sam. Sanatorium koedukacyjne nie służy powrotowi do zdrowia. Za duża dawka sportu.
Pan Stefan wierzy, że to Portugalia zostanie mistrzem i ciągle w tej kwestii spiera się z Panem Jankiem, emerytem z Jelcza.
- Na cyckach to może się znasz! Ale nie na piłce. Niemcy i tak wygrają! Jak byłem młody, to też tak kopałem wolne jak Ballack. Gdyby nie uraz biodra, grałbym w reprezentacji - i pan Jan zaczyna ściągać gacie, żeby się pochwalić bliznami zdobytymi na boiskach całego świata. Na szczęście salowa czuwa na posterunku.
- Panie Janie. Jak się pan będzie tak wypinał, to dostanie pan drugą kroplówkę w otwór i będzie miał pan obieg zamknięty.

Jestem uratowany. Pan Jan się uspokaja i zrzucamy się po złotówce na następny mecz. Jednym
uchem słucham rozważań obu panów na temat bólów korzonkowych na tle burzliwych wydarzeń w meczu Francja-Włochy.
Po meczu obowiązkowa kontrola opatrunku. Zaczyna mi się to powoli podobać. Zwłaszcza ten Złoty Strzał Siostry Basi. Biorę go przed zabiegami, po, a nawet i w nocy.
- Pan to lubi! -– za którymś razem siostra dostrzega moje rozanielone spojrzenie i obślinioną wargę, nad którą w tym stanie nie mogę już zapanować. Chyba ze wzruszenia.
- Niech nie płacze. Będzie dobrze –- Doktor N. mnie pociesza po każdorazowym zdzieraniu martwego naskórka. –- Już ma lepiej.
Ma lepiej. Powoli doceniam trud, jaki personel oddziału wkłada w to, aby uratować moje plecy.
Mimo metod leczniczych i środków, jakie tu posiadają. Przecież praca w takich warunkach to wręcz działalność społeczna. Marne wynagrodzenie, kiepskie wyposażenie. Ale przecież to nie wina ani Doktora N. ani siostry Basi, że nasza służba zdrowia tak wygląda, jak wygląda. Oni robią swoje. „Szacun” –- jak mawia syn mojego kolegi, zagorzały wielbiciel rapu i Manchesteru United.
Nie bądź taki przygaszony
Jak tylko już mogę, to w ramach rozprostowania kości, wychodzę na spacery na zewnątrz budynku. Powoli okrążam dziedziniec z pięknym widokiem na spalarnię i komin, w którym kremują resztki tego, "co nie dało już rady". Takie sympatyczne i optymistyczne miejsce, przy którym nie sposób zagrzać dłużej miejsca. Głównie ze względu na zapach.
- Nie bądź taki przygaszony chłopie - na szczęście można liczyć na rodzinę i przyjaciół, którzy towarzyszą mi na tym spacerniaku w ramach odwiedzin.

Przy okazji docinają mi, ile tylko wlezie. Zwłaszcza kiedy dowiadują się, w jaki to sposób można
opalić sobie plecy bez wychodzenia na słońce. Wspólnie ustalamy, że oficjalna wersja "dla prasy" głosi, iż heroicznie ratowałem małego kotka z pożaru.
- I tak u mnie w bloku jestem już spalony - czarny humor także udziela się i mi.
- Musisz mieć plecy, żeby wrócić do gry - docinkom nie ma końca.
- W sumie to nawet dobrze. Odpocznę sobie. Wcale się nie palę, żeby szybko wracać do pracy.
Ostatnio czułem się jakiś taki wypalony.
Idziemy do kiosku spożywczego, gdzie uzupełniam braki wyżywieniowe, kupując parę słodkich bułek, dwa banany i paluszki. Przez pierwsze dwa dni pobytu na oddziale prawie nie tykam jedzenia serwowanego przez kuchnie szpitalną. Nie mam siły i ochoty. Kiedy wraca mi apetyt oraz smak, ledwo co przełykam szpitalne specjały i o mało co znów nie tracę apetytu. Za 9 zł dziennej stawki żywieniowej można zdziałać kulinarne cuda. Dla własnego zdrowia dożywiam się więc w kiosku.

Żegnam się z gośćmi i wracam na salę, bo już czas na wieczorne męczarnie na stole zabiegowym. Ale czego to nie robi się dla piękna? Doktor N. dziś jest wyjątkowo delikatny.
- Fantastycznie -- jest wyraźnie zadowolony ze swojego dzieła.
Przed snem pan Stefan usiłuje jeszcze podjąć temat hemoroidów, ale ja w tym czasie jestem już w łaźni i tracę wyjątkową szansę na włączenie się do tej fascynującej dyskusji. Mam ważniejsze problemy na głowie. Usiłuję wziąć prysznic, tak aby nie umyć sobie przypadkiem świeżo zdezynfekowanych pleców i nie zmyć bandaży. Nie jest to łatwe w pojedynkę. Nie jest to łatwe w kabinie prysznicowej pamiętającej czasy bratniej przyjaźni narodów socjalistycznych.

Dogrywka
W taki oto sposób, „miło i przyjemnie”, mija mi dziesięć dni intensywnej terapii. Kroplówka, świeży opatrunek, jakiś mecz albo dyskusja o cewnikowaniu i leżakowanie. A może raczej „brzuchnikowanie”. Brzuch mam prawie wciśnięty do środka. Po serii zbiegów obdzierania ze skóry, konsylium naukowe ustala, że mogę wrócić do domu na dalszą rekonwalescencję. Dzięki heroicznej postawie Doktora N. moje plecy są ocalone dla potomnych. Za to NFZ oddycha pewnie z ulgą. Pacjent spławiony, kasa zaoszczędzona. Ja oddycham także swobodniej. Półfinały obejrzę już w domu. Bez widoku blizn pana Janka. I oczywiście z dala od kuchenki.

Stawiam się u siostry dyżurnej. Następuje tradycyjna wymiana koszulek. Zwracam przepoconą piżamę. W zamian oddają mi koszulę, w której tu przybyłem. Ciągle czuć zapach spalenizny. Jeszcze tylko tradycyjna formułka, że wypisu i wszystkich papierów nie dostanę dziś od ręki, tylko później i mogę już wyjść na słońce. Żyję. Ale co to za życie, kiedy po plecach nie można się porządnie podrapać. Dobrze, że już niedługo kolejne mistrzostwa. Jeszcze piękniejsze akcje, efektowniejsze gole. Znów będzie gorąco. Zwłaszcza na boisku. Do tego czasu spokojnie wyleczę kontuzję, żeby być w formie. Choć czeka mnie jeszcze dogrywka. Będę musiał stawić się na kontrolne badanie u Doktora N. Może nawet na niejedno. Na szczęście Złoty Strzał Siostry Basi wynagrodzi wszystkie cierpienia zapalonego kibica.

Imiona bohaterów zmieniono

Marcin Borowicz

Reportaż "Zapalony kibic w służbie zdrowia" w roku 2009 zdobył wyróżnienie w konkursie
im. Julka Cyperlinga na najlepszy reportaż roku akademickiego 2008/2009:
http://www.wsp.lodz.pl/news-226.html
http://www.wsp.lodz.pl/news-228.html
Wyróżnienie dla reportażu w konkursie im. Cyperlinga zostało również docenione przez Rektora Uniwersytetu Wrocławskiego w liście gratulacyjnym dla autora tekstu M.Borowicza:
http://www.marbor.republika.pl/images/Gratulacje_Rektora.jpg

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pomeczowe wypowiedzi po meczu Włókniarz - Sparta

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto