Jeżeli ktoś miał jakiekolwiek uwagi czy wątpliwości, co do protestów związkowych to powinien mieć jeszcze jedną poważną wątpliwość, o której było dotąd cichutko: za udział w manifestacjach i protestach ulicznych, związki zawodowe płacą swoim aktywnym demonstrantom. Płacą, bo muszą mieć frekwencję, aby pokazać potężną siłę. Przypomina to czasy PRL, po zniesieniu stanu wojennego, kiedy za udział w manifestacjach antyrządowych, również obdzielano uczestników wynagrodzeniem - w dolarach.
Dziś, podobnie jak dawniej, siłę manifestacji partyjnych i związków zawodowych, dość często ocenia się i osądza na podstawie wielkości liczebnej protestów, marszów i wieców, które się organizuje. Dlatego – dla zmylenia przeciwnika, jakim zwykle bywa rząd, lub partia rządząca, na bardzo ważne wiece zwykle zwozi się wynajętymi autokarami, działaczy z całego kraju, a za frekwencję biorą odpowiedzialność osobistą szefowie regionów.
Zobacz zdjęcie - Protest w Rzeszowie, 26 marca 2013 r. (Fot. Patryk Ogorzałek / Agencja Gazeta) -Protestują i zarabiają.
Szeregowych członków partii i związkowców coraz trudniej jest namówić na udział w manifestacjach – pisze "Gazeta Wyborcza", która ujawnia, że za udział w tegorocznych jesiennych manifestacjach związków zawodowych, organizatorzy będą płacić po 100 – 150 zł. Szacuje się, że każde 10 tys. działaczy na manifestacji, kosztować może związek "S", od 1 do 1,5 mln złotych. Zapowiedziany na 11 –14 września br. antyrządowy protest związkowy w Warszawie, organizują wspólnie trzy największe centrale związków zawodowych.
Zobacz zdjęcia (7) GALERIA - za udział w manifestacjach związki zawodowe płacą demonstrantom – pisze "Gazeta Wyborcza". Stawka wynosi 100 – 150 zł -fakt.pl.
– Oczywiście wciąż jest spora grupa chętnych, by walczyć dla idei, ale to nie wystarczy do zorganizowania kilkunastotysięcznej manifestacji. Pozostałych trzeba zachęcać – mówi związkowiec z dużego zakładu pracy na Pomorzu, podaje fakt.pl.
Rzecznik prasowy związku zawodowego "Solidarność" ("S"), Marek Lewandowski zaprzecza, jakoby uczestnicy manifestacji mieli dostawać pieniądze za protesty. Jak mówi – z funduszu strajkowego płacimy za transport, najczęściej za autobusy, wypłacamy diety do 25 z, lub fundujemy posiłki, które związkowcy jedzą gdzieś na trasie.
– 5 proc. składki indywidualnej, którą zbiera "S", trafia do funduszu strajkowego - trafia po to, abyśmy mogli zwracać koszty udziału w akcjach protestacyjnych. Jak się zwozi ludzi na manifestację, to nie można ich trzymać głodnych. Ale jedzenie to tylko ekwiwalent, a nie wynagrodzenie. Nasi członkowie mają świadomość, że walczą o swoje sprawy.
Według "Wyborczej", zakładowa "Solidarność" Stoczni Gdańsk, przez ileś lat rozdzieliła, głównie wśród swoich członków niebagatelną kwotę 4,7 mln zł. Pieniądze szły m.in. na umarzane pożyczki, chwilówki i zapomogi. Pochodziły one ze stowarzyszenia kierowanego kilkanaście lat temu przez Mariana Krzaklewskiego. Zostały zebrane w 1997 roku ze sprzedaży zakładowych cegiełek "na ratowanie Stoczni Gdańskiej".
Dzięki tym środkom stocznia, choć nie podniosła się z kolan, jednak "S" stoczniowa stała się potęgą w zakładzie, a wiceszef związku, Karol Guzikiewicz wyrósł jak na drożdżach na jednego z najgłośniejszych i najgroźniejszych działaczy w kraju. Za "samo wstąpienie do związku, stoczniowa "S" płaciła, 120 lub 179 zł". A za udział w manifestacji pod domem Donalda Tuska w Sopocie, kilka lat temu, według "Tygodnika Powszechnego", zakładowa "S" płaciła uczestnikom po 100 złotych.
- Chciałeś chwilówkę? Trzeba było pokazać się na wiecu, a najlepiej pojechać na manifestację - opowiadał jeden ze stoczniowców. Guzikiewicz precyzował, że protesty finansowane były z funduszu strajkowego, a nie z kasy z cegiełek. Koszty wyjazdu i wyżywienia uczestników protestu, opłacano z funduszu strajkowego, ale przy okazji "S" zakładowa mogła im przyznać "zapomogę", czytamy w gazeta.pl.
Szeregowi związkowcy, tak jak ogólnie Polacy, nie traktują manifestacji ani strajków, jako wartości samych w sobie. Toteż niechętnie biorą w nich udział i z niechęcią patrzą na związkowe rozgrywki uliczne. Organizatorzy postanowili sięgnąć po środki zachęt.
Prof. Juliusz Gardawski, kierownik katedry socjologii ekonomicznej Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie mówi "Gazecie Wyborczej" o tym, jak zachęcić związkowców do protestów: "Poza krótkim okresem "Solidarności" w latach 80. Polacy mają instrumentalny stosunek do różnych organizacji. Potrzebę identyfikacji, bycia blisko, bycia razem spełniają w kręgu rodzinnym i towarzyskim, natomiast organizacje traktuje się jako usługodawców."
Zdaniem profesora, to cecha kulturowa, tak traktuje się związki zawodowe i inne organizacje, od których coś się otrzymuje. Mamy relację nieco klientelistyczną. Członkowie związku inwestują co miesiąc jakąś niewielką kwotę w składkę i otrzymują za nią usługę - przede wszystkich jest to pewna ochrona na wypadek zwolnień.
Polacy zaś generalnie nie traktują manifestacji, czy strajków, jako wartości samych w sobie – mówi prof. Gardawski. - To nie jest nasz sport narodowy, a jeżeli już się manifestuje, to zwykle wtedy, kiedy mamy do czynienia z bezpośrednim, podkreślam - bezpośrednim, zagrożeniem egzystencji.
Związkowcy w Polsce oczekują od swoich organizacji skuteczności – podkreśla profesor, ale nie bardzo chcą się angażować. - W Warszawie mamy, lekko licząc, 100 tys. związkowców, ale żeby wyprowadzić na ulice 30 czy 50 tys. osób, to trzeba je do stolicy przywieźć. Tymczasem w Paryżu, wystarczyłoby tylko rzucić hasło - i byłaby wielka manifestacja. W Polsce trudno o spontaniczne akcje i dlatego wytworzył się zwyczaj, że coś się daje uczestnikom - na przykład suchy prowiant, podkreśla Prof. Juliusz Gardawski.
Stanisław Cybruch
CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?