Żałoba narodowa. Co to właściwie jest?
Po prawie każdej opisywanej przez media tragedii w tym kraju
nachodzi mnie myśl, by wreszcie usiąść i przeanalizować pewną kwestię ustrojową. Tym razem myśli nie
udało się zwalczyć. Czym właściwie jest żałoba narodowa? I czym powinna być? Kiedyś sądziłem, że
odpowiedź powinna być jasna. Skoro żałoba narodowa jest wprowadzana rozporządzeniem prezydenta, to
musi być to zapisane w obowiązujących aktach prawnych, wystarczy znaleźć. Tak? Nie!
Posłużywszy się Wikipedią jako źródłem pośrednim, dotarłem do artykułu 11, ustawy z dnia 31
stycznia 1980 r. o godle, barwach i hymnie Rzeczypospolitej
Polskiej oraz o pieczęciach państwowych (tekst jednolity Dz.U. 2005 nr 235 poz. 2000 z późn.
zm.). W artykule tym czytamy:
1. Prezydent
Rzeczypospolitej Polskiej może, w drodze rozporządzenia, wprowadzić żałobę narodową na terytorium
Rzeczypospolitej Polskiej. Rozporządzenie w szczególności powinno określać przyczyny wprowadzenia
oraz czas trwania żałoby narodowej, uwzględniając uwarunkowania kulturowe i historyczne oraz
przyjęte w tym zakresie zwyczaje.
2. W czasie trwania żałoby narodowej flagę państwową opuszcza
się do połowy masztu.
Tyle prawo, które nie określa ani po co, ani dlaczego, ani
jakie są kryteria. Prezydent może wprowadzić, jeśli uzna za stosowne (uwzględniając uwarunkowania...), powiadomi dlaczego to zrobił i otrzyma
kontrasygnatę premiera (bo w trybie rozporządzenia jest to wymagane, poza przypadkami określonymi w
konstytucji).
Odwołajmy się zatem do zdrowego rozsądku (no, przynajmniej mojego rozsądku
na początek). Czym powinna być żałoba narodowa? Moim zdaniem jest to stan oficjalnej żałoby po
jakimś wydarzeniu niezwykle (podkreślam to słowo) tragicznym dla państwa jako takiego lub ogółu
obywateli. Mówiąc potocznym językiem - tragedia, która wstrząsnęła państwem w posadach.
Rzeczywistość nieco rozmija się z moim wyobrażeniem, choć dopiero od niedawna.
Od momentu
wejścia w życie ustawy żałobę narodową ogłoszono piętnaście razy. W tym jeden raz za PRL, a
pozostałych czternaście w latach 1997-2012. Żeby było ciekawiej ten przypadek PRL-owski to żałoba po
śmierci prymasa Wyszyńskiego (!). Chyba trudno polemizować z tym, że z pewnością uzasadniony.
Dla porównania, w PRL przed 1980 rokiem żałobę ogłoszono zaledwie trzykrotnie, po śmierci
Stalina, Bieruta i Zawadzkiego, jakby ich nie oceniać - postaci ważnych z punktu widzenia polityki
tego kraju. A za II RP - czterokrotnie, też tylko z okazji śmierci ważnych osobistości, konkretnie
prezydenta USA Wilsona, zabójstwa ministra spraw wewnętrznych Pierackiego, śmierci marszałka
Piłsudskiego oraz śmierci abp. Teodorowicza. Plus dwa razy za okupacji (śmierć gen. Sikorskiego i
upadek Powstania Warszawskiego). To tak w kwestii tych uwarunkowań
kulturowych i historycznych, które prezydenci rzekomo biorą pod uwagę.
Z jakich natomiast przyczyn ogłasza się żałobę w III RP?
Podzieliłbym to na kategorie:
Śmierć wybitnego Polaka
(jednostkowa). To się zdarzyło raz, Polakiem tym był papież Jan Paweł II. Przypadek taki jak
z prymasem Wyszyńskim (i jak wszystkie przedwojenne) - w pełni zgodny z tradycją, uwarunkowaniami
kulturowymi, historycznymi itd.
Katastrofa smoleńska.
Wydarzenie o skali bezprecedensowej dla państwa, więc traktuję je absolutnie oddzielnie, nie
mam żadnych wątpliwości, że postępowanie takie jest "zgodne z uwarunkowaniami".
Wielkie "międzynarodowe" zamachy terrorystyczne (w których zresztą
śmierć ponieśli także i Polacy) - Nowy Jork, Madryt, Londyn. Do tej samej kategorii można zaliczyć
też "solidarnościową" chyba żałobę po trzęsieniu ziemi na Oceanie Indyjskim w 2004 roku, w którym
zginęło prawie 300 tysięcy osób. Zastrzeżeń w zasadzie brak.
Wielkie katastrofy i wypadki. Z łączną liczbą ofiar od 13 (w momencie ogłaszania,
katastrofa górnicza w 2009 r.) do 65 (Międzynarodowe Targi Katowickie, 2006). Na tę kategorię
"załapała się" też powódź 1997. Kategoria zdecydowanie najliczniejsza.
Ta ostatnia
kategoria to jest jednak pewne novum nieobecne w tradycji polskiej wcześniej, tj. przed 1997 rokiem.
Jedno z dwojga - albo przed 1997 rokiem wielkie (tzn. powyżej 15 ofiar) tragedie w Polsce się nie
zdarzały, albo wprowadziliśmy tu jakąś nową świecką tradycję, może niekoniecznie zgodną z uwarunkowaniami kulturowymi i historycznymi.
Pierwszą
tezę odrzucić dość łatwo. Katastrofy się zdarzały i to nawet sporo większe, wystarczy wymienić
katastrofę kolejową pod Otłoczynem (65 ofiar, 1980 r.), katastrofę "Kopernika" na Okęciu (87 ofiar,
ten sam feralny 1980 r.), czy wreszcie katastrofę kolejnego Iła, "Kościuszki" (183 ofiary, 1987 r.).
Żadna z tych katastrof nie spowodowała wprowadzenia żałoby narodowej. Ale może to władze
komunistyczne były tak nieczułe? Też nie. W 1990 r. w KWK Halemba zginęło 19 górników, a w 1993 r.
zatonął prom Jan Heweliusz wraz z 55 osobami na pokładzie. Te zdarzenia też nie doczekały się
żałoby. Podobnie jak i zderzenie pociągów w Warszawie 20 sierpnia 1990 r. (16 ofiar - czy nie
przypomina to czegoś?).
Więc owszem, wypadki zdarzały się i wcześniej, tej samej i
większej skali, i nikomu nie przychodziło do głowy ogłaszanie żałoby narodowej z tej okazji. Takie
to mieliśmy uwarunkowania kulturowe do 1997 roku.
Co
więcej, mówiąc brutalnie, 16 ofiar śmiertelnych to nic niezwykłego w skali kraju, nawet jednego
dnia. W 2011 roku w wypadkach drogowych zginęło łącznie 4189 osób. Czyli średnio 11,5 osoby dziennie
- codziennie! Ale oczywiście średnio to polskie niemowlę wypija parę litrów spirytusu, więc były i
takie weekendy jak ten 16-17 lipca, kiedy w dwa dni zginęło 40 osób. (Swoją drogą - dygresja - w
mediach na miano "czarnego" załapał się i weekend wokół Wszystkich Świętych, kiedy w ciągu czterech
dni było 47 ofiar śmiertelnych, czyli 11,7 dziennie, prawie idealnie średnia roczna...).
Oczywiście ofiary wypadków w liczbie kilkunastu dziennie nie
zasługują na żałobę narodową. I słusznie, przecież musielibyśmy ją mieć przez 365 dni w roku. Jednak
smutna prawda jest taka, że kilkanaście ofiar wypadków jednego dnia to nie jest żadna szczególna
strata na poziomie państwa czy narodu, to jest niestety norma, do której się przyzwyczailiśmy.
Jaka zatem jest różnica między kilkunastoma ofiarami katastrofy kolejowej, a podobną (lub
wyższą) liczbą ofiar wypadków drogowych? Jedyna jest taka, że giną w jednym miejscu i jednej chwili,
popularny ostatnio w internecie rysownik satyryczny Remek Dąbrowski cynicznie ujął to jako
odpowiednią "http://remekdabrowski.blox.pl/2012/03/Zaloba-niestety-nie-wytrzymalem.html
Wyślij wiadomość do Adam Rajewski
Zgłoś Adam Rajewski