Szafszawan, brama do marokańskiego zagłębia haszyszowego
Szafszawan to brama do Gór Rif. Z tego biednego i
buntowniczego regionu pochodzi połowa światowej produkcji haszyszu. Wysiadam na ostatnim przystanku
autobusu linii Fez - Szafszawan. Na dworcu spotykam szczupłego, wysokiego Anglosasa w moim wieku.
James z Australii przyjechał tym samym autobusem co ja i przez chwilę wymienia się ze mną uwagami na
temat hoteli w Szafszawan. Postanawiamy razem udać się do medyny, czyli starej części miasta i tam
poszukać taniego miejsca do spania.
Przed wyjściem z dworca naganiacz proponuje
Jamesowi, że pokaże mu drogę do hotelu. James nie mówi nie, co naganiacz uznaje za zgodę. Ma
szczęście, bo gdyby podszedł do mnie to odszedłby z niczym. Wiem, że wszystkie hotele znajdują się w
medynie, do której prowadzi prosta droga i nie mam zamiaru płacić za przewodnika. Najwyraźniej James
uważa inaczej, a ja nie mam zamiaru go od tego odwodzić. Nie chcę sobie robić niepotrzebnie wrogów
wśród miejscowych, którzy są bardzo drażliwi w kwestii pieniędzy.
Naganiacz jest
uprzejmy i pomocny, ale mimo wszystko czuję do niego niechęć. Po tygodniu w Maroku w każdym
miejscowym, który jest dla mnie miły, widzę potencjalnego naciągacza. Oczywiście cwaniaków można
spotkać wszędzie, ale tutejsi irytują mnie o wiele bardziej od ich odpowiedników w Chinach, Ukrainie
czy Jordanii.
Marokańczycy sami przyznają, że wielu z nich ma nawyk dojenia
obcokrajowców. Na podstawie narodowości turysty naciągacze oceniają grubość jego portfela i starają
się wydusić z niego jak najwięcej. Na początku są otwarci i starają się jak mogą umilić życie
turyście. Gdy przychodzi czas rozstania żądają słonej zapłaty za swoje często wątpliwej jakości
usługi. Jeden z nich przysiadł się do mnie w kawiarni i po godzinnej pogawędce zażyczył sobie 100
dirhamów (40 złotych) za możliwość korzystania z jego towarzystwa. Innym razem mój marokański
znajomy obraził się na rodziców i chcąc pokazać im, że jest w stanie sam się utrzymać poprosił mnie
o sprezentowanie mu 400 dirhamów (160 złotych).
W
tutejszych cwaniakach najbardziej irytuje mnie ich duma. W rzeczywistości dwoją się i troją żeby
wcisnąć turyście jakąkolwiek, często w ogóle nieprzydatną usługę, która na Zachodzie uznano by co
najwyżej za zwykłą przysługę. Nie mówią przy tym z góry, że trzeba im będzie zapłacić. Na końcu są
szczerze przekonani, że wykonali solidną robotę, za którą należy im się wynagrodzenie, a jeśli ktoś
im odmówi, to obrażają, a nawet grożą pobiciem (ale następnego dnia są mili i służą pomocą).
Mimo tego wszystkiego, co przed chwilą napisałem jestem w stanie w pewnym stopniu zrozumieć
tutejszych naciągaczy. Marokańczycy są bardzo inteligentni i mają smykałkę do nauki języków. Jednak
w dojonej przez tutejszego króla gospodarce mają małe szanse na satysfakcjonujące spieniężenie
swoich talentów. W takiej sytuacji wykorzystywanie bogatych i mało rozgarniętych turystów to często
jedyna okazja do zarobienia większych pieniędzy.
Tymczasem dochodzimy do hotelu.
Naganiacz żąda od Jamesa opłaty za doprowadzenie nas na miejsce, a ten daje mu 20 dirhamów (8
złotych). Następnie zwraca się do mnie, a ja płacę mu 1 dirhama (40 groszy), czyli tyle na ile
wyceniam jego usługę. Naganiacz chce więcej, ale tłumaczę, że to nie ja go zatrudniłem tylko James,
a następnie taktycznie wycofuję się do pokoju hotelowego. Haszyszowe zagłębie
Godzinę później schodzę do portiera i pytam się czy w okolicy można znaleźć sklep z
alkoholem. Mężczyzna prycha z oburzeniem, bo przecież trwa ramadan. Dla muzułmanów to miesiąc postu,
podczas którego od wschodu do zachodu słońca powstrzymują się od picia i jedzenia, a według nie
potwierdzonych nigdzie słów portiera, nie mogą również myśleć o alkoholu. Mężczyzna jest zły na
mnie, bo sprowokowałem go do grzechu, ale z drugiej strony widzę po jego minie, że moje pytanie
zrodziło w nim jakąś przyjemną myśl. Nagle portier uśmiecha się do mnie i zapominając o poście
proponuje, bym kupił od niego haszysz.
Dziękuję za
propozycję i udaję się do pokoju. Z dachu hotelu, gdzie znajdują się najtańsze miejsca noclegowe,
dolatuje mnie zapach palonego przez turystów haszyszu. Najwyraźniej zdążyli się już zaopatrzyć w
portierni. Budzę Jamesa i zabieram go na zwiedzanie miasta. Przed wyjściem jeszcze raz trafiam na
portiera, który zapewnia mnie, że ma najlepszy haszysz w Chefchaouene.
Przed hotelem
trafiamy na zataczającego się mężczyznę, którego w Polsce wziąłbym za pijaka. Na nasz widok
mężczyzna wyciąga foliową siateczkę
wypełnioną kawałeczkami zielonej rośliny i jest ją nam
gotów odstąpić za 100 dirhamów (40 złotych). Brak znajomości polskiego rynku haszyszu nie pozwala mi
jednak ocenić atrakcyjności jego oferty. W ciągu następnych dziesięciu minut dostajemy jeszcze dwie
podobne propozycje.
Tymczasem staram się skupić na zwiedzaniu medyny. W starej dzielnicy
wszystkie domy są pomalowane na niebiesko. Poza tym wypełnia ją sieć wąskich uliczek, w których
szybko tracę orientację. Na szczęście tutejsza medyna jest malutka, więc po jakimś czasie trafiamy z
Jamesem na centralny plac, gdzie udajemy się do pierwszej napotkanej kawiarni.
Oczywiście nie ma alkoholu. Choć jest legalny, to zakazuje go islam, i bardzo ciężko go dostać.
Tymczasem nielegalny, ale palony w Maroku od wieków haszysz można nabyć bez większego problemu
(swoją drogą przy tak dużej konkurencji część dilerów mogłaby się przerzucić z narkotyków na
alkohol). W takiej sytuacji zamawiamy berberską whisky, jak Marokańczycy nazywają herbatę z
miętą.
Przysiada się do nas Marokańczyk w sile wieku, który z upiętymi w kucyk długimi
włosami wygląda na emerytowanego hipisa. Mężczyzna chwali się, że przed laty poznał w Maroku Jimiego
Hendrixa. Rzeczywiście jest to możliwe, bo kilkadziesiąt lat temu wśród artystów, a następnie
hipisów zapanowała moda na wypełnione haszyszem Maroko.
W pewnym momencie przerywam jego opowieść i pytam się go o położoną niedaleko stąd Ketamę. Hipis
uśmiecha się zdziwiony, że turystę interesuje to owiane złą sławą miasto. Z gór Rif, obok których
się znajdujemy, pochodzi blisko połowa światowej produkcji haszyszu, a Ketama jest siedzibą gangów
robiących fortuny na tym procederze. Mężczyzna z zachwytem opowiada o bajecznym położeniu tego
miasta, które leży pod liczącym prawie 2,5 tysiąca metrów najwyższym szczytem gór Rif. Hipis śmieje
się również, że w mieście pali się tyle haszyszu, że wystarczy chwilę pooddychać tamtejszym by
odpłynąć. Aby nam to zobrazować wstaje od stołu i chwiejnym krokiem przechodzi kilka metrów.
Nagle zmienia ton głosu i ostrzega nas, byśmy omijali Ketamę z daleka. Przed laty na drodze do
tego miasta na turystów czyhali handlarze haszyszem, którzy zmuszali ich do kupna narkotyków po
wysokiej cenie. Kawałek dalej, dziwnym trafem stała policja, która zamiast łapać przestępców
znajdowała u turystów nielegalny haszysz i wymuszała od nich sute łapówki. Co prawda takie historie
to przeszłość, ale droga z Szafszawan do Ketamy nadal nie należy do bezpiecznych. Ponadto do miasta
ciągną rzesze narkomanów, wykonujących dla mafiosów różne prace w zamian za narkotyki. Można tam
również spotkać uzbrojonych gangsterów, którzy rozbijają się Ferrari i uważają, że cały świat należy
do nich.
Na tle Ketamy Szafszawan jest oazą spokoju. Nie widać tu żadnych gangsterów, a
jedyni uzbrojeni ludzie to policjanci, bardzo surowi dla Marokańczyków, którzy uprzykrzają życie
turystom.
Co ciekawe kilka metrów od stróżów prawa można kupić haszysz, a czasami czuć
nawet zapach palonych narkotyków. Turysta może z tego wynieść wrażenie, że policja milcząco
akceptuje haszysz i nie będzie mu robić żadnych problemów jeśli zapali sobie jointa. Jest to jednak
iluzja, która może mieć bardzo bolesny finał. Policja co prawda przymyka oko na marokańskich dilerów
i palaczy, ale jest surowa dla obcokrajowców, a za palenie haszyszu grozi 10 lat więzienia. Ponadto
część dilerów to kanciarze, którzy nasyłają policję na swoich klientów i wymuszają od nich łapówki.
W szkole biznesu
Następnego dnia udaję
się z Jamesem do ruin meczetu zwanego hiszpańskim. Żeby tam dotrzeć musimy wdrapać się na otaczające
miasto wzgórza. Ze szczytu podziwiamy widok na wyróżniającą się niebieskim kolorem medynę.
Przy świątyni zaczepia nas młody Marokańczyk. Na podstawie mojego ubioru rozpoznaje we mnie Polaka
(podobno zdradziły mnie okulary przeciwsłoneczne) i od tej pory łamaną polszczyzną powtarza co
chwilę ,,bardzo dobrze". Mężczyzna chwali się, że dwa tygodnie temu urodziło mu się dziecko i z
satysfakcją przyjmuje nasze gratulacje. Następnie proponuje nam wycieczkę na oddaloną o kilkanaście
minut drogi plantację kifu, rośliny z której wyrabia się haszysz. W cenę wliczona jest demonstracja
produkcji tego narkotyku.
Podczas wczorajszej rozmowy hipis zdradził mi, że otaczające
miasto góry są pełne plantacji kifu. Co prawda pod wpływem nacisków Unii Europejskiej miejscowe
władze nieco przykręciły śrubę, przez co handel i uprawa haszyszu w Szafszawan odbywa się w ukryciu
(ale w Ketamie wszystko dzieje się otwarcie). Z drugiej strony okolica Gór Rif to biedny region
zamieszkały przez Berberów, którzy są skorzy do bitki i nie lubią, gdy ktoś miesza się do ich spraw.
W takiej sytuacji policja nie kwapi się do wypełniania swoich obowiązków i branża narkotykowa ma się
dobrze.
Ponieważ plantacja kifu nas nie interesuje, więc udajemy się z powrotem do
miasta. Po drodze jeden z handlarzy pamiątkami prosi Jamesa o przeczytanie listu przesłanego z Nowej
Zelandii. James zgadza się, więc udaję się za nim do sklepu. W środku handlarz przedstawia się jako
Abdul, zaprasza nas byśmy usiedli na poduszkach i częstuje berberską whisky. Następnie wręcza
Jamesowi list, którego autor pisze, że dywany kupione u Abdula świetnie się trzymają i nic nie
straciły ze swojej barwy.
Handlarz kuje żelazo póki
gorące i pokazuje nam zeszyt, do którego wpisują się jego klienci. Gdy słyszy, że jestem z Polski
przewraca stronę na dedykację od polskiego klienta. Wpis wygląda na autentyczny. Abdul chwali nam
się również, że czasami oprowadza zagranicznych turystów po Maroku. Pewnego razu trafił mu się sam
Mel Gibson. Nikt z nas w to nie wierzy, ale Abdul zadziwia nas wyjmując zdjęcie, na którym obejmuje
się z hollywoodzkim gwiazdorem.
Abdul chce nam pokazać swoje dywany. James jest
zainteresowany, więc handlarz rozkłada towar na podłodze. Dywany ozdabiają wymyślne wzory, a Abdul
zapewnia, że są wełniane i ręcznie tkane. Handlarz wręcza nam jeden z nich i prosi byśmy spróbowali
go podrzeć, zapewniając przy tym, że jeśli nam się uda to dostaniemy drugi za darmo. Próbujemy z
całych sił, ale nic z tego.
Następnie Abdul bierze od nas dywan i owija go sobie wokół
palca. Drugą ręką wręcza Jamesowi zapalniczkę i prosi, by spróbował go przypalić. James ustawia
zapalniczkę na najmniejszy płomień i ostrożnie przysuwa ją do dywanu, w którym spoczywa palec
Abdula. Handlarz prosi, by zmienił ogień na maksymalny i nie bał się go przyłożyć bliżej. James
zmieszany spełnia prośbę. Mimo to na dywanie nie widać żadnego śladu po ogniu, a na twarzy Abdula
spoczywa promienny uśmiech.
Po takiej barwnej
prezentacji musimy się uspokoić, więc siadamy na poduszkach i pijemy herbatę. James pyta się o cenę
dywanu, który wpadł mu w oko, a Abdul zdradza, że kosztuje 4000 dirhamów (1600 złotych). Dużo, ale
dywan wygląda na piękny i solidny, a jakość kosztuje. James mówi, że na tyle go nie stać. Abdul
prosi go, by określił na ile może sobie pozwolić. Deklaruje przy tym, że nie obrazi się jeśli miałby
to być 1 dirham.
James liczy coś w głowie i po chwili wymienia kwotę 800 dirhamów (320
złotych). Abdul robi minę jakby robił mu wielką łaskę i mówi, że mógłby się nawet na to zgodzić, ale
cena jest tak niska, że musi poprosić żonę o zgodę. Wskazuje przy tym na grubą, ubraną w znoszone
szaty kobietę, którą początkowo wziąłem za jego sprzątaczkę. James wyjmuje jednak portfel i liczy
pieniądze. Ostatecznie zmienia zdanie i oferuje zaledwie 350 dirhamów (140 złotych). W tym momencie
wszyscy łącznie z Jamesem jesteśmy pewni, że Abdul nigdy nie sprzeda swojego wspaniałego dywanu za
takie nędzne grosze.
Handlarz krzywi się i próbuje podbić cenę. Widzi jednak, że nie
dostanie ani dirhama więcej. W takiej sytuacji Abdul przestaje udawać, że zdanie żony ma dla niego
jakiekolwiek znaczenie i ku naszemu zdziwieniu zgadza się na cenę Jamesa. Chwilę później James
wychodzi ze sklepu z dywanem i przekonaniem, że zrobił świetny interes. Tymczasem ja przypominam
sobie wpis polskiego klienta Abdula, który radził mu założenie szkoły biznesu.
https://plus.google.com/u/0/b/113986743078714025442/113986743078714025442/posts
Wyślij wiadomość do Michał Wójtowicz
Zgłoś Michał Wójtowicz