Bóg jest w każdym z nas. W święta najważniejszy jest człowiek
Był taki czas, że wylądowałem w
tzw. hotelu robotniczym. Nieciekawe miejsce, w którym panował wieczny bajzel, a klientelę stanowiły
raczej typy spod ciemnej gwiazdy albo ci, którym się powinęła noga. Spędziłem tam jedne święta.
Mieszkało się tam, bo było najtaniej. Z zewnątrz zwyczajny budynek. W środku, na dole, mieści się
bar. Taki rodem z amerykańskiego ''highway thriller'', tylko że w centrum miejscowości. Podrzędny,
mówiąc eufemistycznie. Na piętrze są pokoje. Miesiąc pobytu kosztował wtedy tylko 250 zł. Wspólna
kuchnia z jedną lodówką, w której nie warto było czegokolwiek zostawiać i łazienka, gdzie były trzy
kible w postaci przypominającej wychodki. Prysznice też nie zachęcały do nader częstych kąpieli.
Ściany były tak cienkie, że słychać było myśli współlokatora i nie tylko... Jeden katował mnie
muzyką zespołu Rammstein, gdzie słyszałem tylko gardłowe ''du hasst mich'' i szarpanie gitarą.
Niekiedy było też słychać miłosne uniesienia. Jakoś się to znosiło, bo było trzeba.
W
jednym z pokojów mieszkał niejaki Mikołaj. Człowiek znikąd. Nie wiadomo skąd się wziął w tej
mieścinie. Po prostu, któregoś dnia przyszedł i spytał, czy nie może wynająć pokoju. Właścicielka,
będąca prawdziwą matroną kobieta, która kiedyś miała łeb do interesu, ale i do wódki, zgodziła się.
Mikołaj stał się kolejną osobliwością w tym przybytku. Bodajże, jako jedyny spośród kilkunastu
lokatorów nie pił. Klasa robotnicza nie wylewała natomiast za kołnierz.
Chłopina wyglądał
dziwnie. Był abnegatem i niewiele mówił o sobie. W pokoju gromadził wszystko. Resztki żywności,
butelki, łachmany. Taki syndrom Diogenesa, jak kiedyś wyczytałem. Przyda się wszystko, choćby było
to najbardziej absurdalną rzeczą. Mikołaj miał na oko z 40 lat. Razem z kolegą zaczęliśmy z nim
rozmawiać. Okazało się, że to człowiek chory. Nie jestem ekspertem, ale miał coś w rodzaju
schizofrenii. Opowiadał, że kiedyś go wystrzelono z rakietą na Bornholm i gdy wylądował, to wrzucił
do morza 5 zł na szczęście. To była jedna z jego licznych fantasmagorii. Nigdy nie powiedział jasno
skąd jest, czy ma rodzinę, etc.
Mikołaj podjął się pracy w piekarni na noce. Szef go
wykorzystywał, widząc jego umysłową niepełnosprawność. Płacił mu grosze, a mydlił oczy i zapełniał
żołądek chlebem. Mikołaj codziennie przynosił nam dużo świeżego chleba. To był rytuał. Gdybyśmy nie
wzięli, obraziłby się.
W końcu stracił pracę w piekarni. Właścicielka hotelu pozwoliła mu
zostać. Zamiast czynszu sprzątał sumiennie cały obiekt. Nadeszły święta. Razem z kolegą, który
mieszkał dwa pokoje ode mnie, kupiliśmy co trzeba i zrobiliśmy sobie wigilię. Zaprosiliśmy Mikołaja.
Posiedzieliśmy, pojedliśmy, wypiliśmy. Kolega miał konsolę do gier. Włączył Mikołajowi wyścigi
samochodowe. Ten zaczął się cieszyć jak małe dziecko. Miał wielką frajdę. Siedział po turecku na
podłodze tego zafajdanego hotelu i śmigał sobie po wirtualnych rajdach. Był autentycznie szczęśliwy
i wzruszony. Zrobiło się jakoś raźniej, optymistyczniej, w miarę normalnie w tej nienormalnej
rzeczywistości. Siedzieliśmy w pokoju do późna. Bez dwunastu potraw i pustego talerzyka dla
niespodziewanego gościa. Bez kolęd, choinki i prezentów. Mimo to czuliśmy się świetnie. To były
jedne ze świąt, które będę pamiętał do końca życia. Nie wiem, co później stało się z Mikołajem. Po
jakimś czasie zniknął bez śladu. Ruszył w kolejną podróż po Polsce. Pewnie szukał następnej
przystani.
https://plus.google.com/u/0/b/113986743078714025442/113986743078714025442/posts
Wyślij wiadomość do Kamil Bieńko
Zgłoś Kamil Bieńko