Coś w stylu "Szybkich i Wściekłych" - taka była pierwsza myśl. Cieszę
się, że po seansie w kinie, moje wątpliwości zostały rozwiane ognistym podmuchem. Sport w
dzisiejszych czasach stał się nieco... „homoseksualny”. Zwłaszcza piłka nożna i wyścigi. Mówiąc
„homo” nie mam na myśli nic homofobicznego, absolutnie nie, owym określeniem zwracam jedynie uwagę
na pewną specyfikę bycia sportowcem w XXI w. Jest ona… gogusiowata. Piłkarze – wydepilowani,
kapryśni milionerzy, biegający za piłką, a przy każdym kontakcie z innym zawodnikiem zachowują się,
jakby właśnie wpadli na minę. Boisko traktują jak wybieg dla modeli. Grzeczne, przylizane
chłopaczki, którzy uważają co mówią, albo nie mówią nic, bo mogłoby wyjść z tego coś głupiego. To
samo można powiedzieć o kierowcach np. Formuły 1. Ubierają koszulki polo swoich zespołów i dukają w
kółko to samo, zawsze podlizując się sponsorom. Brakuje temu wszystkiemu szczypty rock’n’rolla,
jakiegoś rodzaju zadziorności i indywidualizmu, który dodałby pikanterii do rywalizacji, czy to na
torze, czy na boisku. Wszystko jest wygładzone i nijakie. Prawdziwe, charakterne osobowości, to
rzadkość w tym światku. Piłkę nożną zabijają pomarańczowo-różowe korki, a wyścigi samochodowe
przepisy BHP – zakazy lub nakazy. Nie ma czasu na szaleństwo, bo to się może nie opłacić. Nawet w
życiu prywatnym nie ma polotu i finezji, imprez, narkotyków i alkoholu, kłopotów z policją, a jeśli
już, to wszystko dzieje się za „zamkniętymi drzwiami”. Nic już nie zostało po latach 70. i 80. XX
w., o których się tak fantastycznie czyta. Szkoda, bo chciałbym poczuć tamten klimat. A wy? Chyba
nawet wiem, jak możemy tego dokonać…
Przyznaję od razu, że nigdy nie byłem fanem Formuły
1. Nawet sukcesy i dobra jazda Roberta Kubicy nie skłoniły mnie, żeby co niedziela zasiadać przed
telewizorem i z emocji obgryzać paznokcie. Chociaż akurat Roberta bardzo lubię, ma coś w sobie ze
„starej szkoły”. Jest konkretny, a i uszczypliwy potrafi być. No i jest niezniszczalny, czego
dowiódł nam wiele razy. I nadal to robi. Kilka lat temu lubiłem śledzić MotoGP i rajdy WRC. Miałem
nawet swoich ulubieńców w tych dziedzinach, a po transmisjach wychodziłem na rower i udawałem, że
się ścigam. Rower to wspaniała rzecz w dzieciństwie, bo może być zarówno szybkim motorem, jaki i
samochodem z klatką bezpieczeństwa zamiast tylnich foteli. Dzięki temu na mych ustach
niejednokrotnie malował się uśmiech. Ale mniejsza o to. Bo pewnie zapytacie, czy teraz oglądam
którąś z tych dyscyplin? Otóż nie. Nie oglądam. Przykro mi to stwierdzić, ale stało się to nudne.
Pamiętam tylko jak z sezonu na sezon zmieniały się przepisy, coś zakazywano, ktoś mądry i wpływowy
coś nakazał, i nagle wyścigi przestali wygrywać kierowcy, a maszyny, w których siedzieli. Kto miał
lepszą, temu mogło się przyfarcić. A to zależy oczywiście od pieniędzy. Nie chciałbym być źle
zrozumianym, dlatego muszę coś wyjaśnić. Mam szacunek do „nowej” mechaniki i inżynierów, którzy
wprowadzają wszystkie te nadzwyczajne modyfikacje do maszyn byle te były lżejsze, bezpieczniejsze,
bardziej ekologiczne itd. Ale to w pewnym stopniu wyklucza czynnik ludzki. Nie wygrywa najlepszy
kierowca, tylko, w dużej mierze, właśnie dany motor/auto. Ja potrzebowałem kibicować zawodnikom, a
nie kupie szybko pędzącej blachy nastrojonej przez komputer. W nich nie widzę bohaterów. Jasne, mogą
mi się podobać, ale cóż z tego? Olga Frycz też mi się podoba, a nie zamienię z nią nigdy słowa.
WRC wygrało i tak z MotoGP, bo rajdy, jak gdzieś przypadkiem znajdę w telewizorze, to
zostawiam i oglądam przynajmniej chwilę, żeby przekonać się, że wygrał Sebastien Loeb. Och,
przepraszam, jego Citroen. Tylko już mnie to tak nie rajcuje, jak dawniej, a przecież nie było to
wieki temu! Jestem młodą osobą. Z tego całego zamieszania, chciałbym tylko móc zrobić jedną rzecz.
Mianowicie, poprowadzić wóz rajdowy samemu i sprawdzić ile minut potrzebowałbym na wypadnięcie z
trasy i rozbicie się na jakimś głazie. Czy miałbym odpowiednio duże jaja, żeby dociskać pedał gazu w
podłogę? Ciekawe. Wydaje mi się (chociaż to zapewne wyłącznie urojenia), że mam w sobie pewien
stopień szaleństwa, bądź głupoty, który sprawiłby, że gnałbym do przodu ile fabryka dała. Do przodu,
albo w bok, tego właśnie nie wiem i chciałbym się przekonać. Kierowcy wyścigowi są odważni, nie
mówię, że nie. Tylko nie ma wśród nich bohaterów na plakat w pokoju. Nie te czasy. A właśnie… bo tak
odchodzę od tematu, jak wrócić do czasów prawdziwych „kozaków”, facetów ciosanych siekierą i
szalonych niczym rock’n’roll spod znaku dzikich dźwięków The Stooges? Otóż, jak zwykle z pomocą
przychodzi nam kino, a precyzyjniej Hollywood z Ronem Howardem na czele.
Pierwszy raz o
filmie „Wyścig” usłyszałem w programie motoryzacyjnym Top Gear. Może znacie. Tam gościem był
sympatyczny i bardzo popularny reżyser owego dzieła. Cenię Howarda za jego pracę, ale gdy w show
puszczono krótki zwiastun, pomyślałem że to może być jego najsłabsze dziecko, co zmusiłoby go do
zmiany tytułu z „Wyścig” na „Gniot” (Howard swym dzieciom dał na drugie imię tak, jak miejsce w
którym były one spłodzone. Jak tu go nie lubić? Prawdziwy człowiek z fantazją.). Coś w stylu
„Szybkich i Wściekłych” – taka była pierwsza myśl. Cieszę się, że po seansie w kinie, moje
wątpliwości zostały rozwiane ognistym podmuchem.
Historia rywalizacji Jamesa Hunta i
Nikiego Laudy to gotowy scenariusz na film. Nie tylko ze względu na ich wyczyny na torze, ale
również na czasy, w których przyszło im się ścigać. Czasy, w których, delikatnie mówiąc, można było
więcej. Było ciekawiej towarzysko, zawodowo i sportowo. Formuła 1 wtedy to sport niesamowicie
niebezpieczny, trzeba było być prawdziwym pasjonatem i wariatem jednocześnie, żeby to robić. Sława
mogła przyjść szybko, ale śmierć również. Dziś nazywano by to „sportem ekstremalnym”. Hunt i Lauda
właśnie tacy byli. W ich żyłach płynęła benzyna, a serce wskazywało zawsze czerwone pole obrotów.
Przy czym u Hunta spowodowane to było również alkoholem i kokainą, ale tak właśnie bawiły się
gwiazdy. Dwa diametralnie różne charaktery z jednym wspólnym mianownikiem. Z chęcią, a wręcz z
potrzebą bycia najszybszym, za wszelką cenę. I nie chodzi tu o pieniądze i kontrakty, a o życie i
zdrowie. Wyczuwacie obsesję w powietrzu?
Ron Howard chyba w lepszy sposób nie mógł
pokazać wzajemnej relacji głównych bohaterów. Ich rywalizacji, czasem wrogiej, ale mimo wszystko,
opartej na wzajemnym szacunku i potrzebnej do stawania się lepszym kierowcą. Scenariusz nie jest
przesadzony – czego najbardziej się bałem – sam Niki Lauda przyznał, że jest on bardzo, bardzo
bliski faktów. Oczywiście są w nim ubarwienia, ale wszystko to jest podane w odpowiednich ramach
charakteryzujących gatunek. Jest brawurowo, ale w odpowiednim stopniu. Niektóre historie były
zmieniane, ale uwaga, niektóre pokazane były w mniej spektakularny sposób niż to było w
rzeczywistości! Film jest dynamiczny, głośny, pluje benzyną i gra na pięciolinii silników
prawdziwymi grzmotami. W fotelu kinowym siedzi się, jak w przepełnionym adrenaliną bolidzie. Są w
nim przystojni bohaterowie, piękne kobiety z nagimi piersiami, szybkie samochody i ludzki dramat.
Czego chcieć więcej? Może tylko powrotu lat 70. Osobiście po wyjściu z kina chciałem mieć wypadek,
ścigać się, być złapanym przez policję i zostać wsadzonym za kratki. „To nie jest film o Formule 1,
to znaczy jest… ale nie jest” – moje ulubione podsumowanie „Wyścigu”. Polecam nawet jeśli nie
jesteście fanami „wyścigówek”, tym bardziej ta historia będzie trzymała was w napięciu do samego
końca.
Co zrobić żeby sport był znowu jak kiedyś? Oto mój pomysł: zlikwidować wszelkie
ekstraklasy, grand prix i tego typu zawodu. Niech startujący i grający pracują za darmo, albo za
„czapkę drobnych”, tak jak to jest w niższych ligach. Wtedy zostaną tylko zawodnicy z pasją i
prawdziwym zaangażowaniem, jakie charakteryzują nawet amatorów. Tam liczy się rywalizacja, a nie
kasa. Myślicie, że się przyjmie? Dobrze, że jest kino i wspomnienia z przeszłości.
Lubisz oglądać telewizję? Dowiedz się, co ciekawego jest emitowane w
telewizji! Sprawdź http://www.telemagazyn.pl/
Wyślij wiadomość do Marcin Stachacz
Zgłoś Marcin Stachacz