Czy małe smoki z Gór Złotych bronią dostępu do ukrytego w
ostatnich dniach wojny skarbu? Czy Paul Lowack, emerytowany górnik złotodajnej kopalni, zmyślał? Co
było w pakach eskortowanego przez SS specjalnego pociągu, który zajechał na stację? Koniec
straszliwej, okupionej milionami ofiar II wojny światowej. Zmiana granic. Exodus ludności. Po
utracie całego dorobku życia, transportem w bydlęcych wagonach, nasza rodzina ostatecznie osiadła w
Złotym Stoku. Ojciec, który przed wojną i w jej trakcie obsługiwał różne maszyny, dostał pracę
w elektrowni jako elektromechanik i miał nadzór nad turbogeneratorami, dającymi prąd miastu i
zakładom. Urząd przydzielił naszej rodzinie mieszkanie -pokój z kuchnią na I piętrze w kamieniczce
przy ulicy 1 Maja 5. W domu tym mieszkały już prócz nas 2.rodziny polskie i jedna rodzina niemiecka
- Paul Lowack z żoną.
Niemiec był już starym człowiekiem, chyba emerytem, stracił na
wojnie
dwóch synów. Ojciec bez trudności mógł z nim rozmawiać po niemiecku. Rozmawiali często.
Niemiec żalił się na swój los. Żal mu było opuszczać swój Reichenstein, gdzie się urodził,
przepracował całe zawodowe życie i, jak przyjdzie kres, chciałby spocząć na swym, katolickim
cmentarzu. A tu każą wyjeżdżać w nieznane. Kto jak kto mógł lepiej go zrozumieć niż mój ojciec.
Ojciec rozumiał go doskonale, toż to było powielenie jego losu i losu
naszej rodziny;
współczuł mu, ale co miał zrobić. Czy to Polska rozpętała tę straszliwą wojnę? Ale z kolei, czy to
stary Paul Lowack ją wywołał? Ot, kwadratura koła... Gdy Paul Lowack opuszczał mieszkanie i żegnał
się, to ojciec zapłacił mu za maszynę do szycia, starego Singera, którą i tak ten musiałby razem z
meblami zostawić. Pomagałem im zawieźć ich tobołki na miejsce zbiórki. Paul Lowack za moją pomoc dał
mi do ręki jakiś kawałeczek złocisto-brunatnej
masy i powiedział coś po szwabsku: zrozumiałem
tylko „Vater, Vater".
Nie wiedziałem, co to takiego i po co mi to dał. Nie był to
lizak. Polizałem, ale było to bez smaku. Oglądałem ten dziwny dar, to jakby kawałeczek zaschniętego
miodu, zrobiony z laki lub bursztynu, z wyglądu trochę jak odłamane skrzydełko ptaka lub aniołka.
Jak szybko wyjmowałem z kieszeni, to się
elektryzowało i przyciągało kurz . Dłubałem w tym
scyzorykiem i potem gdzieś zapodziałem. Strata niewielka i ostatecznie o tym zapomniałem.
Wróciłem mglistym wspomnieniem do tego drobiazgu dopiero w 1956 roku. Wrocław, szpital
onkologiczny przy placu Prostokątnym, sala szpitalna na pierwszym piętrze, jakiś ciepły miesiąc,
może maj, może czerwiec. Przyszedłem odwiedzić ojca, który był , niestety, śmiertelnie chory na raka
tarczycy (struma maligna). Rak poczynił niszczące postępy, szyja mocno pogrubiona, nacisk na krtań ,
trudności w oddychaniu, jedzeniu i mówieniu. Ojciec zjadł parę łyżek rosołu, który mu przyniosłem i
namówił mnie, bym zjadł mięso. Nie musiał długo namawiać.
Wpałaszowałem najpierw udko. Byłem wtedy studentem, apetyt mi zawsze dopisywał i
miałem już sięgnąć po skrzydełko, gdy jakiś dziwny błysk w mojej głowie- skojarzenie. Przypomniałem
sobie ten dziwny dar Niemca sprzed dziesięciu laty.
Ojciec wysłuchał relacji z tego
"pożegnania" i kaszląc, z trudnością zaczął mówić: Zbysiu, to było tak, ale zachowaj to, co ci
powiem, w tajemnicy. Wiesz, że często rozmawiałem z Lowackiem; nie traktowałem go pogardliwie, czy z
nienawiścią, że szwab, jak robiło to wielu Polaków. Dogadaliśmy się, że walczyliśmy w pobliżu siebie
na jakimś odcinku włoskiego frontu w czasie pierwszej światowej. Ot, parszywy żołnierski los,
żołnierza każdej armii - trzeba iść, gdzie każą, walczyć i ginąć za cesarza, cara, czy króla. Lowack
przeklinał Hitlera, który zabrał mu dwóch synów. Nawet nie wiedział, gdzie i kiedy zginęli. Kiedyś,
przy zamkniętych drzwiach i jakby ze strachem zdał mi taką relację.
Zbliżał się rosyjski
front, słychać było już pomruki artylerii. Nas, starych dziadków, wcielono do Volksturmu. Mieliśmy
bronić miasteczka i zakładów przed czołgami. Na strzelnicy, koło kręgielni (dziś chyba
ul.Strzelecka) pokazano nam jak posługiwać się pancerfaustem. Któregoś dnia na stację przyjechał
jakiś specjalny pociąg. Ochrona - esesmani - kazała nam zablokawać miasteczko, nikt nie powinien
wychodzić z domu i szwendać się. To, co ewentuanie byśmy zobaczyli, mieliśmy zachować w ścisłej
tajemnicy.
Mnie, jako jedynemu przydzielono nadzór przy beczkarni, tuż przy torze
wąskotorówki, przecinającej szosę do Paczkowa. Przy stacji kolejowej przebiegały tory tej
wąskotorowej kolejki kopalnianej, która urobek z kopalni transportowała do zakładu przeróbki i
wzbogacania rudy arsenowej.
Wieczorem, gdy się ściemniło, rozładowano wagony z tego
specjalnego
pociągu i przeładowano na wagoniki. Były to jakieś paki. Co zawierały - nie
wiadomo. Elektrowozik, ciągnąc te wagoniki, kilka razy nawracał i przewoził te paki w kierunku
kopalni. Cały czas pod nadzorem eskorty. Czy paki te lokowano w sztolniach kopalnianych, czy gdzieś
w skrytkach - jaskiniach w wąwozie prowadzącym do Czarnego Stawu, nie wiedział. W nocy usłyszano
gdzieś, jakby w pobliskich górach, wybuch.
Lowack, wracając z tego dyżuru koło beczkarni
znalazł koło toru ten odłamany okruch, to skrzydełko. Może jedna z pak spadła z koleby wagonika i
rozbiła się. Może. Gdy nastał dzień, specjalnego pociągu już na stacji nie było.
Czego bał się Lowack? Był, wprawdzie tylko częściowo, wtajemniczony w tę
akcję. Wiedział, że powołano tzw. Werwolf, który po wojnie prowadził akcje sabotażowe na terenie
Polski i śmiercią karał rodaków, którzy mieli za długie języki.
Dlaczego ojciec nie
przekazał władzom tej informacji? Chyba dlatego, że tej narzuconej przez Rosję władzy nie cierpiał.
Znał Rosjan, którzy dwukrotnie nas „wyzwalali”. Wiedział, co Rosjanie zrobili w zupełnie
przez wojnę niezniszczonym kamienieckim zamku, 8 km od Złotego Stoku. Wszystko zrabowali i wywieźli:
meble,obrazy,dywany. A potem zamek podpalili. Straż pożarna ze Złotego Stoku i nie tylko przyjechała
gasić pożar. To podpalono go z drugiej strony...
Ojciec słuchał przy zamkniętych oknach i
drzwiach zabronionego radia BBC i Wolnej Europy. Wiedział, co się w Polsce dzieje i kto nami rządzi.
Bicie, zamykanie i mordowanie członków PSL-u Mikołajczyka – sfałszowane wybory. Mnie zabronił
zapisywania się do jakiejkolwiek partii lub podziemnej organizacji. Wiedział jak UB traktuje
akowców. Wiedział też, i my wiedzieliśmy, kto odpowiada za wymordowanie tysięcy wziętych do niewoli
oficerów w Katyniu.
Władzę w miasteczku sprawowali tuż po wojnie ludzie często
zupełnie
przypadkowi, z wiadomego nadania. Jakiś dureń np. nakazał robotnikowi, by na cmentarzu
poskuwał na tablicach nagrobnych niemieckie napisy, pozostawił tylko nazwiska, imiona i daty.
Mieliśmy zapomnieć, że przez setki lat ta ziemia należała też do Czech, Austrii, do zaborczych Prus
i Niemiec. Dopuszczono do zniszczenia kościółka na Górze Kaplicznej (tam gdzie był domek
pustelnika).Ten kościółek był widoczny z daleka – upiększał panoramę Reichenstein - Złotego
Stoku. Miasteczko utraciło bezpowrotnie czynną fabrykę zapałek, szkołę leśników z całym bogactwem
okazów flory i fauny, rozebrano budynek hotelu tuż przy rynku (siedziba rozwiązanego PPS), bo nie
chciano uzupełnić kilku brakujących dachówek. Pozwolono na dewastację kaplicy cmentarnej właścicieli
kopalni, chyba Gutlerów. Hieny cmentarne rozpruły blaszane trumny w poszukiwaniu złota, a złomiarze
ukradli miedziany dach kopuły. Obok kaplicy, przy jednym z grobowców stał piękny, naturalnej
wielkości, marmurowy posąg płaczącej kobiety i to potrzaskano! Nie będę więcej wymieniał szkód, co
bezmyślnie i co rozmyślnie zniszczono lub zlikwidowano, bo mi tego żal.
Mam wielki
sentyment do tego "mego" miasteczka. Teraz, gdy przyjeżdżam na grób ojca na starym cmentarzu,
przechadzam się po mieście i widzę wiele pozytywnych zmian. To dobrze, to pocieszające. W moich
oczach coraz piękniejszy jest ten Złoty Stok - miasteczko mojego dzieciństwa, choć nie jest to
miejsce mego urodzenia. Pewnie mądrzejsza jest już aktualna władza, ludzi wykształconych,
pasjonatów, która wspomaga mądre inicjatywy. Wiadomo, nie opłacało się już wydobywanie złota i
arsenu w kopalni. Przygotowując odpowiednią bazę, ściągnie się turystów, też tych, którzy z łezką w
oku odwiedzą swoje miejsce urodzenia i ich potomków, a zadowoleni sypną, wprawdzie nie złotymi
dukatami, które kiedyś tu bito w mennicy, ale "eurakami" lub złotówkami.
Gdzieś, może w
kopalni, może w górach, jeżeli nie został już zrabowany, schowany jest pewnie jakiś skarb. Przecież
Niemcy w tajemnicy nie ukryli złomu! Czy ten wybuch, który słyszał Lowack nie zablokował wejścia do
jakiejś pieczary lub sztolni.
Może kiedyś będzie odnaleziony tak, jak przypadkowo odkryto
"skarb średzki". Te złote, książęce czy królewskie precjoza należą już teraz do miasta, gdzie je
odnaleziono. Tak powinno być i tym skarbem, jeżeli się odnajdzie. Żałuję, że nie zachowało się to
skrzydełko, dar Paula Lowacka, które można by dokleić do tego elementu, od którego kiedyś
odpadło.
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/przewodnik_po_serwisie_wiadomosci24_pl_106098.html
Wyślij wiadomość do Zbigniew Sypień
Zgłoś Zbigniew Sypień