Ten „Homar” na pozór nie wygląda apetycznie. Zapewniam
jednak, że to nie lada kinowy przysmak. Palce lizać jest w „Homarze” m.in. humor. Bohaterowie
świadczą usługi osobom, które niedawno straciły kogoś bliskiego. Są to usługi powiedzielibyśmy
specjalne, bo wcielają się w rolę świeżo zmarłych, co ma na celu złagodzenie poczucia straty. Taka
jest fabuła, w bardzo wielkim skrócie, filmu „Alpy”, poprzedniego obrazu greckiego reżysera Yorgosa
Lanthimosa, który był wyświetlany w polskim kinach 5 lat temu. Co najmniej intrygujący pomysł na
scenariusz, ale z tego właśnie słynie Lanthimos.
Nie inaczej jest w jego najnowszym
pt. „Homar”. Przenosimy się w nim do świata, w którym istnieje nacisk, jeśli nie przymus, by życie
wieźć w parach. Główny bohater grany przez Colina Farrella trafia do specjalnego hotelu z dala od
miasta, czegoś w rodzaju ośrodka resocjalizacyjnego, gdzie po stracie partnerki ma 45 dni na
znalezienie nowej drugiej połówki. W przypadku niepowodzenia, po upływie tego czasu zostanie
zamieniony w dowolnie wybrane zwierzę. Postanawia, że będzie to homar. Odklejanie od rzeczywistości
w stronę absurdu przynosi przyjemny efekt zaskoczenia, świeżości, choć zdaję sobie sprawę, że nie
wszystkim taki „odjechany” scenariusz przypadnie do gustu.
„Odjechany”, czyli w tym przypadku obficie korzystający z efektu groteski i ironii.
Dzięki temu można się zdrowo pośmiać, choć jest to zdecydowanie inny rodzaj humoru niż zaproponowany
ostatnio choćby przez Patryka Vegę w „Pitbulu”. Bardziej wyrafinowany, nie ujmując nic polskiej
kinematografii, wymagający do stworzenia efektu specjalnej konstrukcji filmowego świata, aniżeli
tylko wplecenia pojedynczych gagów.
Konstrukcja tego świata polega na przejaskrawieniu,
co typowe dla groteski. Hotelowy świat rządzi się więc sztywnymi antyindywidualistycznymi prawami, a
za każde przewinienie grozi kara. Przykładowo masturbacja zostaje
ukarana przypieczeniem dłoni w tosterze. Panuje atmosfera sztuczności. Nie pomaga fakt, że
czas topnieje i bohaterowie dokonują coraz bardziej usilnych prób, by związać się z drugą połówką.
By tego dokonać trzeba spełnić podstawowy warunek – wykazać się podobieństwem do wybranka lub
wybranki. Często jedynym wyjściem, by to osiągnąć jest posunięcie się do oszustwa. W efekcie
powstają związki oparte na fałszu. I skąd my to znamy?
Nie tylko jednak „czar par”
rządzi światem w filmie „Homar”. Zawsze istnieje bowiem druga strona medalu, jakiś underground i
kontestacja. Okazuje się, że w lasach ukrywają się zadeklarowani single. Są jak dzikie plemię,
żyjące poza cywilizacją, i prowadzące partyzantkę z „hotelarzami”, którzy urządzają na nich
polowania – dosłownie. Kto by jednak pomyślał, że singielski świat
jest mniej absurdalny, ten się grubo pomyli. Życie singli jest również wzięte w karb
sztywnych zasad. Flirt jest zabroniony. A za coś więcej może grozić „czerwony pocałunek” albo co
gorsza „czerwony stosunek”. Przegięcia singli prowadzą do komicznych scen, chociażby nocy tańców,
podczas której każdy pląsa osobno ze słuchawkami w uszach w rytm muzyki techno. Przytulańce
odpadają. Każdy ma ponadto obowiązek wykopać dla siebie grób, tak aby w granicznym momencie nie
wymagał od współziomków niczego więcej ponad przysypanie ziemią.
Można się doskonale
bawić, oglądając „Homara”, ale w gruncie rzeczy ten film ma niezwykle melancholijną aurę. Zarówno
bowiem w jednym, jak i w drugim świecie – przyjdzie głównemu bohaterowi odczuwać brak. Tak w świecie
par, jak i singli będzie skazany na samotność, zagubiony i nieszczęśliwy. Każdy z nich bowiem
narzuca zbyt twarde prawa, zbyt jednoznacznie odnosi się do natury ludzkiej. Podczas gdy ta
zazwyczaj składa się z półtonów. Mam wrażenie, że biorąc na warsztat jeden z tematów, jakim jest
życie w związku, miłość, autorzy filmu nie snują dystopii, ale opowiadają o naszym współczesnym
świecie, w którym trzeba się jasno zadeklarować. Albo się jest
hetero-, albo homoseksualnym, nie ma miejsca na biseksualność (jedna z początkowych scen
filmu). Odwołując się do podwórkowych doświadczeń, albo jest się pis-iorem albo platformersem. Albo
jest się narodowcem albo lewakiem. Albo wierzącym albo niewiernym (za co w niektórych kulturach może
czekać surowa kara). I wreszcie, jak w „Homarze”, albo się jest fundamentalistycznym singlem, albo
fałszywym partnersem. Świat współczesny mocno nam się zradykalizował, coraz częściej oczekuje się
jasnych deklaracji, coraz mniej tolerancyjnie traktuje się inność.
Film Lanthimosa to
nie tylko jednak opowieść o radykalizmie. Pomiędzy bowiem dwoma opisanymi „ścianami” pozostawiono w
filmie przestrzeń, na opowieść o tym, jak rodzi się prawdziwa miłość, jak trudno znaleźć kogoś
bliskiego nam przez podobieństwo, dostrzec cechę, która łączy, a potem jeszcze utrzymać, wbrew
okolicznościom, skromny wspólny ląd. Paradoksalnie cechą,która łączy oboje bohaterów jest
krótkowzroczność. Sporo w tym niejednoznaczności. Krótkowzroczność,
czyli podobny sposób patrzenia, staje się pomostem. Kiedy bowiem zabraknie tej dysfunkcji u
jednego z bohaterów budowa więzi za pomocą innego narzędzia/zmysłu nie przynosi pozytywnego
rezultatu, raczej tragikomiczny efekt. Bo dla jednego to co choćby jednoznacznie jest piłką do
tenisa, dla drugiego korzystającego ze zmysłu dotyku, może być równie dobrze kiwi. Metaforyczną
wisienką na torcie jest ostatnia scena – zarazem obraz, nie do zapomnienia – w której główny bohater
próbuje się oślepić. Autorzy filmu postanowili jej nie rozstrzygać – film ma otwarte zakończenie –
stawiając tym samym szereg pytań: dokąd człowiek jest w stanie się posunąć? Jak bardzo jesteśmy
zdolni poświęcić się? Jak silna może być miłość czy też pragnienie jej odnalezienia we wspólnym
„patrzeniu” na świat? Z tymi i innymi zapewne pytaniami pozostawia nagrodzony główną nagrodą Le Prix
Un Certain Regard w Cannes film „Homar”.
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/bardzo_slony_film_na_granicy_juz_w_kinach_344025.html
Wyślij wiadomość do Jerzy Cyngot
Zgłoś Jerzy Cyngot